poniedziałek, 21 października 2013

O ostrzeniu umysłu raz jeszcze – czyli jak czytać więcej

W lutym napisałem o czytaniu (http://365razy1procent.blogspot.com/2013/02/umys-potrzebuje-ksiazek-podobnie-jak.html). Od czasu tego wpisu minęło trochę czasu a ja przerobiłem sporo interesujących lektur. Dziś kilka refleksji na temat przyswajania tekstów. Przyswajania bo coraz mniej czytam a coraz więcej słucham. Zawsze byłem i jeszcze przez długi czas będę zwolennikiem książki w jej tradycyjnej formie.

Zwłaszcza teraz, jesienią, nie ma chyba nic lepszego niż ciepły koc, kubek dobrej herbaty i porządna książka. Właśnie wróciłem do mojej ulubionych książek z dzieciństwa (no dobra – z młodości) – do sagi Franka Herberta „Diuna”. Zacząłem czytać pięknie wydaną edycję, którą dostałem w prezencie na urodziny. Problem pojawia się wtedy gdy książka wciąga na maxa (jak w tym wypadku)… i tu świetny jest audiobook. Kiedyś nie byłem do nich przekonany, bo samodzielnie czytam o wiele szybciej niż czyta lektor. Diunę mam w trzech wersjach. Tradycyjna książka, e-book w PDF-ie oraz audiobooka. Cudownie jest móc obcować z książką prawie non stop. Rano czytam książkę papierowo, wsiadam w auto i odpalam audiobooka. Do wersji na PDFie ciężko mi się przekonać. Raz gdy byłem chory przeczytałem jedną książkę na ipadzie. Do plusów czytania na ipadzie zaliczam na pewno lekkość (saga o Diunie to kilka tysięcy stron;P), ale oczy się męczą szybko od takiego czytania. Pewnie na czytnikach typu Kindle obraz mniej męczy oczy, ale nie chce mi się kupować kolejnego gadżetu, kolejnej ładowarki … Czytanie na ipadzie to ostateczność, ale tylko jeśli chodzi o długie teksty.

Jakiś czas temu odkryłem aplikację na ipada (oraz telefon) – Pocket (wcześniej nazywała się Read it Later). Instalujesz ją sobie jako aplikację na telefonie (tablecie) oraz jako wtyczkę do przeglądarki. W ciągu dnia podczas wędrówek w Internecie trafiasz na masę ciekawych arytukłów. Wystarczy kliknąć w przeglądarce przycisk „read it later” a tekst dodaje się w odchudzonej (bez reklam i czasem bez obrazków) wersji dostępny na komórce. Gdy wiem, że mam kilka minut czekania na spotkanie, albo gdy jadę autobusem to odpalam sobie tą aplikację i czytam teksty, które na mnie spokojnie czekają. Do czytania dłuższych tekstów na ekranie komputera polecam Evernote Clearly (http://evernote.com/intl/pl/clearly/) – też działa na zasadzie wtyczki do przeglądarki. Jeden klik i możesz ustawić sobie wielkość czcionki, kontrast i pozbyć się przeskadzaczy ze strony. Często z tego korzystam, gdy czytam teksty potrzebne mi w pracy.

Wracając do audiobooków. Coraz więcej sklepów oferuje je w przystępnych cenach, dzięki czemu nie trzeba szperać na Chomiku czy Torrentach. Dla mnie audiobooki są świetne do słuchania tekstów, które już kiedyś słyszałem lub „nieobciążających intelektualnie”. Mój samochód ma funkcję „timer” – dzięki niej, dowiedziałem się, że w aucie spędzam średnio 8 godzin tygodniowo (a dojeżdżam tylko do pracy, siłownii i do domu – czasem na jakieś spotkanie na mieście). To pełny dzień pracy. 600 stron „Diuny” to około 24 godzin audiobooka. Gdybym słuchał jej tylko w aucie przerobiłbym ją w 3 tygodnie. Wśród naszych rodaków spada czytelnictwo. A wystarczy jeden tydzień w aucie aby przerobić książkę standardowej objętości. W ciągu roku to ponad 50 książek.

Największa wada audiobooków czy innych elektrocznicnych książek to brak możliwości zaznaczania ulubionych fragmentów. Mam kilka takich książek, które są pełne podkreśleń, gwiazdek i wykrzykników. Pewnych książek nie wypada po prostu czytać w trakcie stania w korku czy przy szorowaniu muszli klozetowej (choć pewne akurat do tego ostatniego się nadają:P). Santorski, Jung, czy Caroll wymagają ciszy, skupienia i przygotowanego ołówka.

Jeszcze jednym minusem audiobooka jest brak „zakładek” – pauzuje odtwarzacz, przechodzę do słuchania muzyki, i gdy chcę wrócić do książki to tracę kilka chwil na znalezienie fragmentu, na którym skończyłem.

Przy okazji obecnego czytania „Diuny” zupełnie przypadkowo wpadłem na sposób czytanio-słuchania książki – trochę papierowo a trochę audio i dzięki temu w 10 dni przerobiłem już 3 z 6 tomów (około 1000 stron). Od dziś już chyba każdą interesującą pozycję będę w ten sposób „pochłaniał”.

Reasumująć - jeśli myślisz, że masz za mało czasu na czytanie... jak zwykle jest to kwestia priorytetów i zaplanowania sobie tego czasu :)

Ja dalej trzymam się tego, aby raz w tygodniu znaleźć godzinę lub dwie na spokojne czytanie papierowej książki. Do tego audiobook na siłownię lub do samochodu. A na krótkie chwile bezczynności - artykuły czy felietony z internetu do czytania na ipadzie / telefonie.

niedziela, 4 sierpnia 2013

„It`s all about living your dream, not dreaming your life”…czyli rzecz o największym kłamstwie świata.

Mój przyjaciel ostatnio powiedział mi, „wiesz – zazdroszczę Ci tego Twojego apetytu na życie”. A moi rodzice często powtarzali mi „jeszcze będziesz miał na to czas”, gdy chodziło o coś innego niż nauka. No dobra – nie robię z nich tyranów. Rozumiem, w jakich czasach żyli i czego chcieli (chcą) dla mnie. Pewnie jak większość rodziców – tego co najlepsze dla swoich dzieci. Zawodowo uczę ludzi oszczędzania i inwestowania (i parędziesiąt innych rzeczyJ). To bardzo słuszne i odpowiedzialne – odłożyć coś sobie na „gorsze czasy”, które mogą nadejść. Odsyłam Cię Czytelniku do badania z dzieciakami i cukierkami, przeprowadzonego przez W.Mischela w 1972 roku na Uniwersytecie Stanforda.  W badaniu brała udział pewna ilość 4-6 latków, którym dano cukierka. Jeśli nie zjadły go przez jakiś czas – to dostawały drugiego. Jak zjadły go od razu – nie dostawały nic więcej (to tak w dużym skrócie – w Internecie znajdziesz opis badania)

Wyszło z niego m.in. to, że dzieci, które umiały poczekać na „odłożoną gratyfikację” – zyskiwały więcej (dwa razy tyle cukierków). Na tym nie koniec. Po 20-tu latach odnaleziono uczestników badania i wyszło na to, że zdecydowana większość dzieciaków, które nie zjadły od razu cukierka w trakcie badania, radzi sobie lepiej w dorosłym życiu, niż te, które od razu spałaszowały łakocie.

Wszystko pięknie. Wychodzi na to, że trzeba ciężko pracować i odkładać przyjemności na potem. Mocno protestanckie. W końcu – „masz jeszcze na to czas”.

To może podam kilka przykładów z mojego życia:

- Paulina lat 23 – chora na stwardnienie rozsiane
- Karolina lat 41 – praca, praca, praca… w końcu znalazła faceta, z którym chciałaby mieć dziecko. Ciągle wydawało jej się, że ma jeszcze czas… szkoda, że już nie może mieć dzieci
- Kamil – zmarł tragicznie w wieku 24 lat zostawiając dziewczynę i dziecko…
- Derihon – kurcze – przegadałem z nim wiele wieczorów w klubie, w którym kiedyś byłem meblem, a nawet nie pamiętam jego imienia. Też zmarł tragicznie.
- moja ciocia Renee – 45 lat – aktywna matka 3 dzieci – stwardnienie rozsiane przykuło ją do wózka

To tylko kilka przypadków. Ostatnio mój Klient – kardiochirurg opowiadał mi, jak się zmienia świat. Ilu trzydziestolatków trafia do niego z zawałem serca. Wyścig szczurów wykańcza. Raz na rok wywalczony tygodniowy urlop, deadline, ciśnienie, stres, kawa,fajek, kreska i w piątek imprezka. A życie mija.

Wmawianie sobie „będę miał jeszcze na to czas” jest oszukiwaniem samego siebie. Skąd wiesz ile tego czasujeszcze Ci pozostało ? No nie wiesz… uświadamiasz to sobie, gdy kogoś, obok Ciebie trafi jakieś paskudztwo. Pozostaje wtedy tylko powiedzieć „był taki młody – miał jeszcze całe życie przed sobą…” Sam tego nie doceniałem przez kilka lat i zapierniczałem jak głupi w swoim własnym kołowrotku. Gdy koledzy imprezowali, wyjeżdżali z dziewczynami i czerpali pełnię studenckiego życia ja zakuwałem, zakładałem fundacje, firmę  i robiłem różne projekty.

Oczywiście przyniosło mi to dobre efekty – fakt. Osiągnąłem jakąś tam pozycję, jakiś tam status i teoretycznie nie powinienem narzekać. A jednak, zdaję sobie sprawę ile na  to poświeciłem, ilu rzeczy nie przeżyłem oraz wiem, że pewnych rzeczy nigdy nie nadrobię. A może nadrobię ?

Sam nie wiem. Na poziomie intelektualnym – wiem, że nie nadrobię. Za to na poziomie emocjonalnym, wspomniany na początku „apetyt na życie” – pcha dalej po jeszcze więcej endorfin. Być może moje życie (być może Twoje też) to takie wahadło, które przechyla się w różne strony – od pracoholizmu po „chciwość życia” i szuka swojego punktu równowagi. Gdybym wiedział ile mi jeszcze czasu zostało to łatwiej byłoby go odnaleźć. Póki tego nie wiem (a szanse na to, że się dowiem są malutkie) to nie uwierzę w „masz jeszcze na to czas”. Jeśli możesz coś teraz zrobić – spełnić swoje marzenie, odważyć się na szczere słowa, być w pełni sobą (ze wszystkimi tego konsekwencjami). Just do it. Ostatnie kilkanaście miesięcy to ciągła jazda na endorfinowym haju, przeplatana strzałami od życia. Ciężko pracuje a następnie spełniam swoje marzenia (może nie tylko swoje ?), ale nie zapominam o tym, co może (i mam nadzieję, że jest) być jeszcze przede mną…

Odkładam na emeryture, mam polisę na życie, szanuję swoją pracę …ale nie zapominam o Paulinie, Karolinie, Kamilu oraz o paru sytuacjach, gdy życie prawie mignęło mi przed oczyma. W takich chwilach uświadamiam sobie, że „masz jeszcze na to czas” to jedno z największych kłamstw świata.
Ponoć 70% czasu nasze umysły spędzają na analizowaniem zdarzeń z przeszłości lub wyobrażaniem sobie tego, jak chcemy aby wyglądało nasze życie w przyszłości. Kilka miesięcy usłyszałem takie powiedzenie – „It`s all about living your dream – not dreaming your life”… bardzo mi się spodobało. I staram się je realizować...póki jest jeszcze na to czas :)

wtorek, 23 lipca 2013

Chwilunia ...

„That's why we seize the moment try to freeze it and own it, squeeze it and hold it Cause we consider these minutes golden And maybe they'll admit it when we're gone Just let our spirits live on”

Eminem -"Sing for the Moment" - http://www.youtube.com/watch?v=D4hAVemuQXY

Chwila, chwilunia, chwiluńka. To z nich składa się nasz każdy dzień, tydzień, miesiąc rok. Ostatnio mam z koleżanką z pracy takie dziwne przemyślenia, że z wiekiem dni mijają coraz szybciej. Piszę to ze swojej perspektywy – 30-letniego faceta o dosyć intensywnym trybie życia. W ciągu ostatnich dwóch lat przeżyłem chyba więcej niż przez poprzednie 28…albo tylko tak mi się wydaje, bo intensywniej to odczuwam. Jak byłem młodszy i patrzyłem na życie mojej siostry ciotecznej (starsza ode mnie o 11 lat) to uważałem, że 30-latkowie to już przeważnie poukładani ludzie z rodzinami, stabilną pracą i nudnym przewidywalnym życiem. Dziś jestem w  tym miejscu i zdecydowanie coś mi tu nie pasuje. Może obracam się w dziwnych kręgach, ale mało znam osób, których życie wygląda tak, jak wyobrażałem sobie 30-latków dekadę temu.

Mniejsza z tym. Pewna dziewczyna ze wschodu zwróciła mi ostatnio uwagę na pewien fakt. Patrzymy na świat z perspektywy „mam dopiero XX lat – mam jeszcze na to czas”. Halo ! Tu ziemia ! Masz XX lat, ale nie wiesz ile będziesz żył. Wedle danych GUS z 2012 roku Polacy żyją średnio 72,4 a Polki 80,9 lat. Statystycznie przeżyłem już 40% swojego czasu na ziemi. Zostało mi około 40 lat. A kto wie czy jutro się obudzę. Czy dojadę jutro szczęśliwie do pracy i wrócę z niej do domu? Lubimy zakładać, że będziemy żyli długo i szczęśliwie a wszystkie nieszczęścia nas ominą (sprzedawałem trochę ubezpieczeń na życie – wielu z moich niedoszłych Klientów ma przeświadczenie, że są nieśmiertelni:) 

Ta moja znajoma wychodzi z założenia – „zostało mi tylko 45 lat życia – muszę się nim nacieszyć teraz”.  Przyznam szczerze, że byłem trochę zdziwiony takim podejściem – pierwszy raz się z czymś takim spotkałem. Fajnie, bo się kobieta realizuje – spełnia swoje marzenia, realizuje pasje i dużo podróżuje.  Ja od pewnego momentu jestem takim „narkomanem życia”. Staram się z niego wycisnąć ile wlezie – tu i teraz. Te chwile, chwilunie – każdego dnia jest wiele świetnych. Uruchamiamy czasem naszego „automatycznego pilota” i zapominamy o tym jak to fajnie jest stać w korku do pracy. Jechać własnym autem do pracy. W kraju, gdzie co dziesiąty rodak nie ma pracy a samochód (zwłaszcza dobry  - a takimi raczej jeżdżą czytelnicy tego Bloga) kosztuje kilkanaście do kilkudziesięciu (o tych ponad 100 nie wspominam) tysięcy złotych.  Dla przypomnienia – średnia krajowa to ponad 3,500 zł. Średnia – nie mediana…

Ponoć Robert Korzeniowski spytany kiedyś o to, jak jest w stanie przejść 50km. Odpowiedział coś w stylu, że nie myśli o tym, że to jest 50 km. To po prostu 5, potem kolejne 5 i tak jeszcze kilka razy. Nie chce mi się teraz szukać konkretnego cytatu. Z jednej strony zapominamy czasem o fajnych chwilach w naszym życiu (niedoceniamy tych przepięknych 100 metrów naszej wędrówki) a z drugiej strony staramy się czasem wyobrazić sobie cała, pięćdziesięciokilometrową, trasę przed nami. Jeszcze parę lat temu miałem w głowie  taki plan na swoje życie – „roadmap”. Tu praca, tu żona, potem dziecko albo dwoje, domek, emeryturka etc. I gdy tak sobie o tym myślałem – to się bałem – „jak ja to wszystko ogarnę”.

Od pewnego czasu jestem jak wahadło – wychylam się na drugą stronę aby sprawdzić, w jakim położeniu czuje się komfortowo. Zamiast analizować, rozkładać wszystko na czynniki pierwsze i planować długoterminowo bawię się chwilą. Taki moment zatrzymania się, odepchnięcia wszystkiego od siebie co nas martwi i skoncentrowaniu się na tu i teraz. Wiesz drogi Czytelniku, jak fajnie jest być na koncercie swojej ulubionej kapeli, czuć w trzewiach dudnienie basu, w nosie zapach błota, potu i alkoholu a w uszach dźwięki ulubionych piosenek ? W takich momentach nie chcę myśleć o zaległych raportach czy problemach z ludźmi w moim życiu. To są takie momenty do „zamrożenia” i zapamiętania. Fajnie się czasem zatrzymać na moście i podziwiać zachód słońca nad wodą. Fajnie jest złapać  taką chwile i się nią nacieszyć, nie bacząc na konsekwencję. Ostatnio zatrzymałem się gdzieś na trasie aby podziwiać widoki. Teoretycznie mogłem mieć z tego niemiłe konsekwencję w postaci mandatu za postój w niedozwolonym miejscu. W danej chwili – nie miało to znaczenia. Skoro było dobrze, to po co się martwić konsekwencjami. W ciągu ostatnich kilku tygodni miałem wiele takich sytuacji gdy poddałem się chwili aby zobaczyć – co się stanie. Mój kolega ma taki tekst – „chodź do baru na kolejkę – zobaczmy co się stanie”. Często działa :)

Zauważyłem, że jak czasem odpuszczę zastanawianie się nad wszystkimi możliwymi scenariuszami rozwoju sytuacji i pozwolę sobie na popłynięcie razem z falą,  to wychodzi mi z tego bardzo fajny ślizg. Czasem oczywiście roztrzaskam się o skały i opiję słonej wody. A potem już tylko dwie opcje – „sink or swim”. Skoro jeszcze do Was piszę, to znaczy, że pływam :)

Ja oczywiście mógłbym jeszcze jakieś anegdotki przytoczyć lub kilka przykładów z życia mojego lub moich znajomych, ale aby Was nie zanudzać będę dążył do konkluzji.

Fajnie jest żyć chwilą. Złapać ją, i wycisnąć z niej ile się da. Z drugiej strony –„łapanie chwil” męczy i uzależnia. Ahh…ale ten zastrzyk adrenaliny i głos w głowie „co się za chwilę wydarzy” i to przyśpieszone bicie serca…
Z drugiej strony – komfortowo jest też wiedzieć dokąd się idzie i jaki ma się plan na siebie. Znaleźć odrobinę przyjemności w swojej codziennej rutynie. Nie pozwolić aby jakąś chwila przyjemności zrujnowała to, co mozolnie budujemy od lat.

Przecież nie mówiłem, że będzie lekko, łatwo i przyjemnie. Cała trudność to wypośrodkować to „wahadło” w dobrym momencie. Wiedzieć, aby gdy dajemy ponieść się chwili, jakie mogą być tego konsekwencje. Zdawać sobie również sprawę z tego, że w codzienności jest masa chwil wartych zapamiętania i docenienia. Dziś miałem fajny dzień. Kolejny do kolekcji. Wiem, że nie wiem ile ich jeszcze przede mną. Dlatego biorę kieliszek z winem, odpalam dobrą płytę i idę podziwiać pełnię księżyca. Kiedy Ty ostatnio miałeś/miałaś chwilę na to, aby zrobić coś podobnego ?

środa, 12 czerwca 2013

We are a liitle broken & that`s okay…

Kojarzycie takie obrazki „We are a liitle broken & that`s okay…”? jeśli nie, to przed chwilą wrzuciłem na walla. Są takie momenty gdy masz ochotę powiedzieć „nie jest kurwa okej”. Albo parafrazując klasyka filmowego „jest zajebiście daleko od okej”.

No dobra – dziś mam chyba taki dziwny dzień. Za dużo się ostatnio dzieje. Zarówno tych dobrych i świetnych rzeczy jak i tych totalnie skurwiałych, od których bierze mnie obrzydzenie do ludzi.

Często pisałem tutaj, że trzeba koncentrować się na swoich mocnych stronach i je rozwijać. To bardzo mądra i słuszna strategia. Niemniej każdego z nas czasem dopadają w życiu te momenty i sytuacje gdy musimy się zmierzyć z naszymi słabymi stronami. Czasem dwa jednego dnia…albo cztery w tygodniu. Nie napiszę o co konkretnie chodzi – nie będę tu uprawiał aż takiego eksihibcjonizmu;) Pozostańmy na tym poziomie ogólności.
Życie to trochę taki RPG – rozwijasz swoje drzewko umiejętności i w miarę możliwości wybierasz te „questy”, w których jesteś dobry. Ostatnio właściwie takie dostawałem i zdobyłem sporo „experience points”. To daje kopa. Człowiek czuje, że żyje. Robić to, w czym się jest dobrym i spijać z tego profity. Fajnie. Pięknie. A potem znowu trzeba się zmierzyć ze swoimi „obszarami do rozwoju” (trenerzy mawiają tak na „słabe strony”:))

. Okazuje się, że brak pewnych zdolności może być dokuczający na tyle, że nie rekompensują ich mocno rozbudowane „mocne strony”.  Siedzę sobie, pije whisky, piszę tą notkę i bardzo chciałbym dać sobie i Wam jakąś mądrą radę … z cyklu  tych życiowych. I wiecie co ?  Jedyne, co do mnie trafia to ten obrazek, od którego zacząłem wpis. Trzeba się pogodzić z tymi „broken parts” i próbować, próbować, próbować. Być może dziś nie mam na to siły, ale znajdę ją jutro albo pojutrze. Na razie musi starczyć „that`s okay”.

Dobra – konkluzja – przecież ona zawsze jest w moich tekstach, więc i dziś bez niej nie skończę. Masz drogi czytelniku możliwość odnalezienia swoich mocnych i słabych stron – zrób to ASAP. To bardzo przydatna wiedza. A jak mawiają „wiedza zastosowana w praktyce, to potęga”. Gdy już wiesz w czym jesteś dobry, to to rób. „Do it for Money Or for free – never for cheap”. A gdy wiesz w czym jesteś słaby… no cóż… jeśli się nie da uniknąć zderzania się z tymi  obszarami życia – to przyjmuj ciosy na klatę i idź dalej.

Wbrew wyidealizowanemu obrazowi świata, który nam serwujemy – każdy z nas ma prawo do bycia czasem słabeuszem w pewnych obszarach. I wierz mi lub nie, ale trzeba mieć naprawdę duże cojones aby się do tego przyznać. Hm… a wiesz, że przyznanie się do tego, jest pierwszym krokiem do … zmiany. Choćby drobnej i długotrwałej, ale jednak zmiany.

P.S. – spodziewałem się, że będzie to moja najbardziej pesymistyczna notka na tym blogu … a znowu wyszło inaczej ;)

środa, 29 maja 2013

Jak zakneblować "Wewnętrznego Krytyka"

Znasz to uczucie ? Wychodzisz ze spotkania z Klientem i od razu myślisz sobie … „Motyla noga (no pewnie myślisz sobie coś innego, ale dbajmy o czystość języka;) – przecież mogłem jeszcze powiedzieć to i to…” .
Czasem zagłuszamy ten głos ale to nie pomaga i czujemy się tylko gorzej. Kiedyś byłem na szkoleniu prowadzonym przez Piotra Domurada. Zapamiętałem z niego magiczne trzy pytania, które warto zadać sobie po każdym spotkaniu z Klientem.

- co zrobiłem dziś dobrze i z czego jestem zadowolony ?

- co mógłbym zrobić dziś lepiej ?

- co uczynię aby następnym razem robić to lepiej ?


Jeśli też masz skłonności do perfekcji to zrozumiesz, że pierwsze pytanie ma za zadanie sprawić, że poczujesz się lepiej. Przeważnie skupiamy się na tym, czego zabrakło, a nie za tym co mamy. Drugie pytanie specjalnie nie jest zadane „co zrobiłem dziś źle”. „Co mógłbym zrobić lepiej” zakłada że jestem/jesteś w stanie robić ciągle coś lepiej. A ostatnie pytanie … sama wiedza nie wystarcza. Jak mawiają moi znajomi „Wiedza to nie jest potęga. Wiedza zastosowana w praktyce to potęga”. Gdy zdiagnozowaliśmy obszar do poprawy to od razu warto ustalić plan działania na przyszłość.

Całość zajmuje może minutę. Po każdym spotkaniu z Klientem można znaleźć na to chwilę. Kiedyś miałem nawet swój arkusz do odpowiadania na te pytania po każdym spotkaniu z Klientem.

A co jest w tym najtrudniejsze ? Konsekwencja i wytrwałość. Z czasem można zacząć udzielać tych samych odpowiedzi. Sęk w tym, że pytania pozostają te same, a zmieniać mogą się tylko odpowiedzi. Jeśli ciągle popełniasz te same błędy, to znaczy, żę nie udzieliłeś sobie szczerej i poprawnej odpowiedzi na pytanie numer trzy.

To jest moment, w którym drogi Czytelniku możesz zacząć się zastanawiać „czemu ten gość pisze o sprzedaży – mnie to nie dotyczy”.

Otóż Ty też sprzedajesz. Każdy z nas sprzedaje. Świadomie lub nie. Idąc do odpowiedzi w szkole – sprzedajesz swoją wiedzę – zapłatą są oceny. Gdy masz złe oceny, to sprzedajesz rodzicom wymówki dlaczego tak jest („Pani się na mnie uwzięła:P). Idąc na rozmowę o pracę – sprzedajesz siebie. Ba – randki to przecież kwintesencja sprzedawania. Analiza potrzeb „Klientki/Klienta”, prezentacja „oferty”, no i domknięcie „sprzedaży”. Znam wiele osób z mojej (jak i wielu innych), którzy uważają, że nie sprzedają – oni „doradzają”, „konsultują” i tak dalej i tak dalej. Genialnie sprzedali sami sobie, że nie sprzedają ;) Ot taki paradoks.

Wspomniane wyżej przeze mnie 3 pytania to cudowny sposób na zabicie naszego „wewnętrznego krytyka”, który u większości ludzi odzywa się gdy robimy coś nowego. Jeśli nie nauczysz się nad nim panować znajdziesz się na równi pochyłej do permanentnego doła i depresji. Nikt nie jest idealny i zawsze można zrobić coś lepiej, szybciej, taniej, bardziej sexy i lepiej. Czy jest sens się tym przejmować ? Każdy racjonalnie myślący człowiek powie, że nie. Sztuką jest pojąć to na poziomie emocjonalnym.
Mi pomogły w tym 3 pytania, które zadaje sobie zawsze gdy robię coś nowego lub powtarzalnego. Spróbuj i Ty, a i Tobie będzie się za każdym razem żyło o jeden % lepiej :)


wtorek, 19 marca 2013

Czy nic Ci nie umyka ?



Pamiętam jak kiedyś jechałem autem w delegację do Wrocławia. Jechałem z moją współpracowniczką, która była nieco blada na widok mnie rozmawiającego przez telefon, ustawiającego trasę GPSie i kierującego pojazdem jednocześnie. Kiedyś żyłem w przekonaniu, że taki multitasking to cenna umiejętność. Ot takie czasy. Zapierdalamy za … no właśnie … za czym ?

Za kasą ? znam masę ludzi bardzo bogatych. No jeśli za „Bogactwo” uznamy stan ich kont bankowych lub posiadanych nieruchomości. Ba – stać ich nawet na opłacenie dwóch albo i trzech opiekunek do dzieci aby móc spokojnie siedzieć … po 12-16h w pracy… Pewnie stać ich też na megahiperduper wakacje na drugiej półkuli w hotelu z pierdyliardem gwiazdek. No i obowiązkowo na najnowsze blackberry, z którego mogą odbierać i wysyłać maile.

Ze swoim zamiłowaniem do wielozadaniowości też byłem na tej ścieżce. Wspominałem tu już kiedyś o książce „Dobre życie” Jacka Santorskiego. Tej książce po raz pierwszy przeczytałem o uważności. To jest chyba książka, która najmocniej zmieniła moje życie (dzięki mojej siostrze, która mi ją poleciła;) W 2011 pierwszy raz przeczytałem o „mindfulness”. O byciu tu i teraz całym sobą. Zamiast spędzać 6 godzin na spacerze ze swoim dzieckiem ale myślami być w pracy lepiej poświęcić 1 godzinę, ale w pełni skoncentrować się na tym gdzie i z kim jesteśmy. Nie zdarzyło Wam się nigdy być na randce, czy spędzać fajny wieczór (albo noc ;) z partnerem/partnerką a myślami być gdzie indziej ?

Brzmi łatwo…ale zrobić ciut ciężej. Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie napisał, że na wszystko jest sposób. U mnie pierwszym krokiem było zredefiniowanie multitaskingu. Na ten dobry i zły. Zły to robienie raportów a przy okazji sprawdzanie fejsa, czytanie maili etc. Typowy tryb pracy większości z nas… wybitnie nieefektywny. Grzegorz (http://grefektywnie.pl/) mnie tego oduczył. Oprócz tego wprowadziłem w swoje życie metodologię GTD. Dzięki czemu przeważnie nie muszę obciążać swojego umysłu zastanawianiem się co mam jeszcze do zrobienia, czy o czymś nie zapomniałem i tak dalej. Zainteresowanych odsyłam do strony Grzegorza i do lektury w necie. Na początku 2011 zacząłem współpracę z Grzegorzem co już przełożyło się na więcej wolnego czasu na przyjemne rzeczy i bardziej wydajną pracę. A w tym roku – w połowie lutego rozpocząłem 8-tygodniowy kurs uważności (WWW.uwazni.pl) . Długo się za to zabierałem. Obecnie jestem w połowie tego kursu.

Tak łatwo powiedzieć – „bądź tu i teraz”. Zrób drogi Czytelniku drobne ćwiczenie i usiądź sobie wygodnie. Wyłącz komputer, muzykę, telefony i inne cuda techniki. Posiedź w ciszy 15 minut i nie myśl o niczym konkretnym. Skup się tylko na oddychaniu. Spoko – mi też na początku nie wyszło. Okazuje się, że nas umysł pracuje cały czas… wiecie jakie jest pierwsze „ćwiczenie” na kursie ? Rodzynek. Dostajesz do ręki rodzynkę. Co podpowiada automatyczny pilot w naszych głowach ? Rodzynka à Owoc à Jedzenie à Rodzynkę należy zjeść. Zamiast tego przez dobre 10 minut obserwowałem rodzynkę. Każdym zmysłem. Dotyk, zapach, smak czy chociażby słuch. Nigdy nie wpadłbym na to aby słuchać rodzynki. A jednak jak się ją pogniecie to wydaje dźwięk. „Uważność” dezaktywuje autopilota w naszych głowach. Ćwiczeń jest więcej. Większość z nich jest trudna i żmudna. Tak. Dobrze przeczytaliście. Trudna i żmudna. Ale umówmy się – nie dla każdego podnoszenie sztangi na siłowni jest jakieś ekscytujące. To samo miejsce, ta sama sztanga – zmienia się może ciężar. I to jest motywacja – z każdym treningiem dźwigam więcej. Tak samo jak z każdym treningiem uważności mój „mięsień uważności” jest silniejszy.

Może za wcześnie aby pisać o efektach, ale zaryzykuje. Czego się nauczyłem ? Jestem gościem który bardzo dużo czasu spędzał na analizowaniu tego co było i planowaniu tego co się może wydarzyć… To, co już było… no było i nie wróci. Więc nic z tym nie zrobię. A co się wydarzy – jak się wydarzy to zareaguje. Warto być przygotowanym, ale nie ma co spędzać nieskończonych godzin na zastanawianiu się „co będzie jeśli” … życie ucieka. W optymistycznym scenariuszu… te wszystkie czarne scenariusze w naszych głowach… nigdy się nie ziszczą. W negatywnym … możemy nawet nie dożyć ich realizacji. Kto wie czy jutro jadąc do pracy nie będę miał wypadku i czy to nie jest ostatnia notka ? tu i teraz jest sporo fajnych rzeczy – warto je w końcu dostrzec. Koniec z odkładaniem życia na potem. Jest kilka marzeń, które zawsze chciałem spełnić. Po co z tym czekać – planuje je spełnić teraz i rozkoszować się tym. W całości.

Udało mi się założyć sobie „kotwicę” (tak to chyba w NLP się nazywa) na „tu i teraz”. Gdy tylko moje myśli odbiegają gdzieś w przyszłość – przypominam sobie gdzie jestem i co robię. To co jest tu i teraz. To co odczuwam – jest pewne i odczuwalne. A nie oto chodzi aby w pełni odczuwać chwile ? Pamiętam jak kiedyś byłem na diecie przez 16 tygodni. Wymagała ona sporo przygotowań i zachodu … kupić składniki, pilnować określonych godzin jedzenia i przygotowywania dziwnych posiłków. No dobra – to ostatnie akurat jest fajne, bo nauczyłem się gotować. Pamiętam, że dietetyczka spytała się mnie:

„Gdyby miał Pan kryzys w diecie i chciał Pan zgrzeszyć – to co by Pan zjadł”.

Po chwili odpowiedziałem – „czekoladowe biszkoptowe ciasto z wisienką”.

No i miałem kiedyś taki kryzys. I poszedłem na to ciastko. Co jest najśmieszniejsze – że dokładnie pamiętam jak 6 grudnia 2010 roku jadłem w kawiarni Grycan w Arkadii to ciastko… i jadłem je dobre 20 minut delektując się każdym kęsem. Od tego czasu jadłem pewnie wiele moich ulubionych ciastek czekoladowych z wisienką. Czy któreś tak pamiętam. Nie.

Ponoć ludzie, którzy otarli się o śmierć zmieniają swoje podejście do życia. Nagle wyjaśniają sobie sprawy z przyjaciółmi, z rodziną, z partnerami i cieszą się życiem i mają świadomość jego ulotności i czerpią z każdej chwili. Nergalowi się odmieniło po wygranej z białaczką… mi się odmienia po wprowadzeni uważności. Ta wersja jest milsza – obędzie się bez chemii ;)

Do konkretów. Co się zmieniło.

Jak jestem w pracy – to jestem w pracy. Muszę sobie w tym trochę pomagać – świetnie działa blocker rozpraszających stron (FB) oraz zdjęcie w moim gabinecie z wizualizacją mojego marzenia. Odkryłem, że łatwiej mi idzie jeśli sam sobie ustawię ramy w których działam. Przykładowo ostatnio laptop służbowy zostaje w biurze. Nie zabieram go do domu. Po powrocie do domu mam swój rytuał. Zdejmuje gajer, szybki prysznic i wbijam się w dresik (ale niestety bez trzech pasków). I od tej pory jestem w trybie domowym. Nie myślę o pracy. Nawet ostatnio nie odebrałem (przez przypadek) telefonu służbowego. I wiecie co ? świat się nie zawalił – sprawa musiała poczekać do następnego dnia. I wszyscy żyją i mają się dobrze :)
Przeważnie jak jechałem do pracy to sprawdzałem maile lub sprawdzałem listę zdań. To taka zła „wielo zadaniowość”. Pomijając fakt zagrożenia drogowego, które stwarzałem omijała mnie frajda z jazdy do pracy. Tak – dobrze czytacie – droga do pracy może być fajna. Miło jest wsiąść do samochodu, odpalić ulubioną muzykę i jechać. Tak po prostu. Jacek Walkiewicz wspomina często o ludziach stojących w korku w swoich autach za 250 000 zł. Fajnie jest doświadczyć stania w korku w swoim własnym wygodnym samochodzie (mimo iż nie za 250 k) i rozkoszowaniu się muzyką. Na korki wpływu przecież nie mam – po co się stresować ? Aby mnie nie kusiło – ostatnio telefony (służbowy i prywatny) jadą w bagażniku.

W ciągu dnia medytuję – a przynajmniej próbuje – jak pisałem kilkanaście zdań temu – ćwiczenia uważności są nudne i trudne – ale skoro po 4 tygodniach widzę już efekty – to działam dalej :)

Wow…ale się rozpisałem… czas na konkluzję. Jakiś czas temu odpowiedziałem sobie na pytania
- co lubię?
- co mi sprawia przyjemność?
- z kim lubię spędzać czas?

Poprzestawiałem swoje priorytety po to aby spędzać czas z wartościowymi ludźmi którzy wnoszą coś w moje życie (przy okazji liczba moich „znajomych” na FB zmalała o 25% ^_^). Gdy jestem w pracy to koncentruje się na pracy aby zarobić pieniądze (nigdy nie ukrywałem, że są środkiem do celu – a nie celem samym w sobie) aby nadchodzące miesiące spędzić w gronie przyjaciół na urlopie oraz na kilku(nastu) koncertach i festiwalach (to ta rzecz, która sprawia mi przyjemność). Do tego planuje spełnić swoje motoryzacyjne marzenie. I na każdym z tych koncertów (na większość dojadę moim wymarzonym autem) będę „tu i teraz” chłonąc każdy dźwięk i każdą chwile.

Nie pozwól aby ominęło Cię jakieś „czekoladowe biszkoptowe ciasto z wisienka” i spraw je sobie od czas do czasu. ZASŁUGUJESZ NA TO.

Derek (Vinyard z „American History X” mówi, że dobrze zakończyć pracę cytatem, że ktoś na pewno powiedział to lepiej. Więc jak masz problem z końcówką ukradnij ją komuś i zakończ z fasonem. No to ja zakończę cytatem z jednego z moich idoli. Lester Burnham z „American Beauty”

„ I had always heard your entire life flashes in front of your eyes the second before you die. First of all, that one second isn't a second at all, it stretches on forever, like an ocean of time... For me, it was lying on my back at Boy Scout camp, watching falling stars... And yellow leaves, from the maple trees, that lined our street... Or my grandmother's hands, and the way her skin seemed like paper... And the first time I saw my cousin Tony's brand new Firebird... And Janie... And Janie... And... Carolyn. I guess I could be pretty pissed off about what happened to me... but it's hard to stay mad, when there's so much beauty in the world. Sometimes I feel like I'm seeing it all at once, and it's too much, my heart fills up like a balloon that's about to burst... And then I remember to relax, and stop trying to hold on to it, and then it flows through me like rain and I can't feel anything but gratitude for every single moment of my stupid little life... You have no idea what I'm talking about, I'm sure. But don't worry... you will someday.”

P.S. moje motoryzacyjne marzenie jest tak samo krwisto-czerwone jak ten „Firebird”

http://www.youtube.com/watch?v=VGiI-MuTWf0

niedziela, 10 lutego 2013

„Umysł potrzebuje książek, podobnie jak miecz potrzebuje kamienia do ostrzenia.”


„Umysł potrzebuje książek, podobnie jak miecz potrzebuje kamienia do ostrzenia.”
[Tyrion Lannister]

Tak – to chyba mój ulubiony bohater z „Gry o Tron” – a właściwie z „Pieśni lodu i ognia”. Karzeł, a jednak dosyć wpływowa postać. Nie każdy musi być świetny we wszystkim, prawda ? Mi też brakuje kilku cech przydatnych w dzisiejszych czasach, lecz mogę to nadrobić innymi. Zgodnie z moją autorską teorią substytutów … swoją drogą mógłbym kiedyś i o niej napisać. To kiedy indziej. Dziś o książkach. Pamiętam jak moja mama mnie katowała abym czytał „W pustyni i w puszczy”… jak ja się od tego wymigiwałem… W sumie to nie lubiłem książek … nudne – po co czytać jak jest komputer. Aż do czasu gdy zagrałem w „Dune 2”. Mama ledwo mogła mnie oderwać od komputera. Oderwała na dobre gdy średnia ocen w szkole drastycznie spadła ^_^. Niemniej powiedziała mi „wiesz synu – jest taka książka – Diuna. Gra, w którą tak zawzięcie grasz powstała na jej łamach”. No to młody Rafał odkrył gdzie jest takie magiczne miejsce jak biblioteka i pobiegł  tam w podskokach. Założyłem sobie kartę i rzekłem:

- „Diunę” poproszę…
- Czy jesteś pewny chłopcze – odparła bibliotekarka
- oczywiście – to ponoć krótkie jest – mama mówiła, że niecałe 100 stron...

Chwilę później trzymałem w rękach ponad 600-stronicowe tomiszcze… zerknąłem na tylną okładkę… w tym momencie uświadomiłem sobie, że trzymam w rękach tom pierwszy z sześciu. Niecały tydzień później zgłosiłem się po kolejny tom… a następnie kolejny i kolejny. Okazało się, że czytanie jest fajne. I to jak – wciąga niesamowicie – trzeba tylko trafić na coś odpowiedniego. W liceum z kolegami często dyskutowaliśmy o książkach, które czytaliśmy. Dwóch moich kolegów sporo pisało samodzielnie i dużo czytało. Pamiętam, że wtedy na długo przed kanonem lektur trafiliśmy na „W drodze”, „Upadek” czy choćby „Dżumę”. W naszym gronie nie było chyba zakrapianej imprezy, w trakcie której nie rozmawialibyśmy o książkach, które aktualnie czytaliśmy. Pamiętam, że pochłaniałem książki jedna za drugą. 

Potem przyszły studia – oj wtedy to się czytało… choć nie zawsze były to pasjonujące lektury… jakie studia takie lektury. Pamiętam, że czytanie 1000 stron tygodniowo nie stanowiło jakiegoś wielkiego wyzwania. A po studiach… ilość czytanych książek spadła diametralnie… tak jak i szybkość czytania.

Z danych Biblioteki Narodowej wynika, że wciąż 56% Polaków nie czyta żadnej książki w ciągu roku (włączając w to słownika, książki kucharskiej, albumu czy przewodnika). O zgrozo… na co się to przekłada? Na to, że wolniej czytamy. Tak jak chodzenie na siłownię wymaga pewnej regularności aby być coraz sprawniejszym a 2-3 miesiące przerwy powodują znaczący spadek formy, tak samo nieczytanie skutkuje tym, że czytamy wolniej. 

Żyjemy w powierzchownych czasach. W dobrym tonie jest być ubranym w markowe ciuchy czy mieć sylwetkę modela/modelki. To widać gołym okiem. Na siłowniach w styczniu widać masy ludzi realizujących swoje noworoczne postanowienia. Dziś usłyszałem o innym postanowieniu… na siłownię chodzi się teraz realizować „projekt plaża” – aby dobrze wyglądać na plaży – bez koszulki czy w bikini. 

Starożytni filozofowie mieli rację, że należy rozwijać się harmonijnie – ciało i umysł. Ostatnio na 365*1% sporo jest o treningach więc dziś o ostrzeniu umysłu. Po studiach na jakiś wakacjach wpadła mi w ręce książka Harlana Cobena (nie pamiętam już tytułu bo sporo ich przeczytałem od czasu tych wakacji). Usiadłem do niej rano … i moja ówczesna partnerka miała spore wyzwanie aby odciągnąć mnie od niej do posiłku czy innych aktywności. Nie odpuściłem, póki nie skończyłem. 

Skoro jestem w stanie znaleźć czas na siłownie, na ugotowanie posiłków aby utrzymać swoje ciało w jakiś tam normach to również i o umysł można zadbać. Właściwie w każdym pomieszczeniu w moim domu jest coś do czytania – od gazet do czytania przy porannej toalecie po książki do czytania przed snem. Raz w  tygodniu robię sobie 2 godziny poświęcone tylko i wyłączeni na ostrzenie umysłu – czytam i nic mi w tym nie przeszkadza. 2 godziny w tygodniu to ponad 104 godziny rocznie – poświęcone tylko na czytanie – mocno zawyżam średnią krajową. Do tego na ipadzie czy ipponie mam zawsze coś do czytania – na wypadek jakiejś kolejki, czy chwili gdy można się tym zając. Nie przepadam za czytaniem na ipadzie, ale jak książka wciąga to czytnik nie jest istotny. Jakiś czas temu odkryłem kolejną cudowną rzecz – audiobooki. Zamiast słuchać w drodze do pracy wiadomości czy muzyki włączam książkę. Tak sobie przypomniałem ostatnio „Dżumę” Alberta Camus. Audiobooki są dobre do słuchania książek, której już się kiedyś czytało – mogę przerwać w dowolnym momencie i wrócić do tego. Pewne książki zbyt mocno trzymają w napięciu aby ich słuchać. Zwłaszcza jadąc autem – może to grozić wypadkiem ;) średnio godzinę dziennie spędzam w aucie-  to extra godzina na czytanie / słuchanie. Wspominałem o siłowni… moje treningi przeważnie kończy 30 minutowa sesja cardio. Ktoś umieścił w orbitrekach czy na bieżniach monitory z TV… czasem na szczęście mają też podkładki na książki. O ile przy ćwiczeniach słucham energetycznej muzyki to do Cario dobra książka nie jest zła.

Szkoda, że czytanie książek nie jest takie trendy jak bycie „fit” – wystarczy spojrzeć ile jest fanpage`y o motywacji do treningów czy popularyzujących zdrowy tryb życia a jak niewiele o czytaniu.  Ja mam swoje 2 godziny w tygodniu tylko na czytanie a dodatkowo planuje się wybrać na kurs szybkiego czytania aby czytać więcej i szybciej. Jeśli nie zachęciłem Ciebie czytelniku do czytania może zrobi to nasz były premier Józef Oleksy

„Teraz ze mną na solo nie wygrasz. Ja bardzo dużo czytam, odświeżam umysł i kurwa będę jak brzytwa.”

sobota, 2 lutego 2013

Fall seven times... get up eight

Jest taka kapela jak Lifehouse. Całkiem przyjemne pop-rockowe granie. Jedną z płyt nazwali „Stanley Climbfall” – w którymś z wywiadów z nimi przeczytałem, że chodziło im o naturalny cykl Stand-Climb-Fall. Jako dziewiętnastolatek jeszcze niewiele o tym wiedziałem. Stać (wytrzymać), wspiąć się i upaść. i  tak w kółko. Niezły bezsens. Jedenaście lat później bogatszy o wiele doświadczeń i kilkadziesiąt siwych włosów na głowie widzę że coś w tym jest. Dziś zgodnie z zapowiedzią z fejsa będzie o ostatnim (a może pierwszym) etapie. O upadaniu.


To jedna z moich ulubionych scen z Batman Begins http://www.youtube.com/watch?v=kTWjtnKv4vE.

Chcę wierzyć w to, że będę potrafił być takim rodzicem, który umie przygotować dziecko na trudy życia i wyciągać z tego nauczki.

Upadek – czym może być ? Brzmi trochę patetycznie – no cóż – ja lubię patos w dobrym stylu (cała Nolanowska trylogia o Mrocznym Rycerzu taka jest) i duże słowa. Upadek – to może być utrata pracy, niewypał biznesowy, kiepski związek, zawiedzenie się na kimś lecz również nieco prozaiczne rzeczy. Ja np. dużym wysiłkiem i zaangażowaniem osiągnąłem jakiś czas temu dobrą formę i kondycję fizyczną a potem się z pewnych względów zapuściłem i wskaźnik „Body Fat %” wrócił do złych poziomów (no może nie złych, ale w górne granice normy;). Wkurzyłem się na siebie i teraz znowu muszę, wróć, chcę się zaangażować i odzyskać formę.

Każdy upadek boli – mniej lub bardziej ale boli. Wierze w „krew, pot i łzy” i warto do tego się przyzwyczajać od małego (dzieci nie planuje wychowywać w duchu „This is Sparta” ;))  

No dobra – upadamy i co dalej? Krok pierwszy – ból. Trzeba go poczuć. Nie zagłuszać, nie spychać tylko poczuć i zapamiętać. Jedno z zaleceń terapii Gestalt brzmi „Poddawaj się nieprzyjemności i bólowi dokładnie tak samo jak przyjemności. Nie ograniczaj swojej świadomości”. Prawda jest taka że jeżeli chcemy czegoś uniknąć w przyszłości musimy wiedzieć dlaczego ? Bo to boli. Nie wierzyłem kiedyś mamie w to, że trzeba myć zęby – to takie nudne przecież jest. Ale wolę nudę niż ból borowania.

Ok. uświadomiłem sobie, ze mnie zabolało. Teraz ta najtrudniejsza część – trzeba postanowić co z tym fantem zrobić. Czy w ogóle robić… bo jest przecież ciężko i niekomfortowo – tak mnie boli, że nie chcę nic robić. Bo jak coś zacznę robić to może się przecież znowu nie udać – czyż nie ? Jasne, że tak. Stand,Climb,Fall,Stand,Climb,Fall…

Kiedyś miałem kiepskie wyniki sprzedażowe i byłem mega zniechęcony do tego co i jak robiłem (albo czego nie robiłem). W trakcie cotygodniowej zjebki od szefa usłyszałem z jego ust coś bardzo mądrego i trafnie mnie wtedy określającego:

„Ty jesteś jak dziecko co się przewróciło przy zabawie i rozwaliło sobie kolano. Tylko zamiast coś naprawić czy zakleić plastrem i pozwolić się zagoić Ty dłubiesz w nim i rozdrapujesz… a  to Ci kurwa nie pomaga !”

Dobrze jest mieć kogoś obok siebie, kto da nam impuls do działania. Mnie powyższy kopniak w tyłek od szefa wytrącił z letargu i zacząłem działać - zmieniać się.

Z postanowieniami jest ten problem, że czasem ciężko w nich wytrwać. Zacząłem coś robić ale czy skończę czy wytrwam ? Tutaj pomagają emocje. Pamiętam jak się dobrze czułem gdy byłem szczuplejszy. Pisałem kiedyś o emocjach – dobrych i złych. Mógłbym mieć żal do siebie, że zmarnowałem efekty trzech miesięcy ciężkiej pracy. Tylko, że żal rozleniwia – nie mobilizuje do działania. Wkurzyłem się na siebie i to wkurzenie dodaje mi sił i motywacji. Na tyle, na ile potrafię zarządzam swoimi emocjami aby mnie wspierały w moim działaniu.

Nauczka – z każdego upadku warto ją wyciągnąć. Wiem już dlaczego drugim razem nie odpuszczę ćwiczeń – by się nie czuć tak jak niedawno – by uniknąć tego bólu i złych, demobilizujących emocji. W ciągu trzydziestu lat życia upadłem wiele razy. Z perspektywy czasu jak większość z tych upadków nazywam lekcjami – mniej lub bardziej kosztownymi ale lekcjami. „Never a failure – always a lesson” – dokładnie tak.

Nie jest sztuką przeżyć życie mając wszystko podane na tacy albo nie robiąc nic. Patrzymy często na kogoś i myślimy – ten gość to musi mieć klawe życie. Idzie do pracy na kilka godzin i ma z tego XX tysięcy złotych miesięcznie. Pięknie, łatwo i przyjemnie. To, czego nie widać to ile razy trzeba było się pomylić, coś spieprzyć i wyciągnąć wnioski aby znaleźć się w miejscu, w którym się jest. Samuel Beckett napisał kiedyś „Ever tried. Ever failed. No matter. Try again. Fail again. Fail Better”. Święta racja !

Upadki, porażki są niezbędne aby się rozwijać. Nie można tylko przestać próbować. Próbować ćwiczyć, być lepszym biznesmenem, mieć lepszy związek, być szczęśliwym etc. Dla mnie miarą człowieka jest to ile razy coś mu nie wyszło a dalej próbuje. To pokazuje hart ducha i determinacje. W naszej kulturze "sukcesu" chwalimy się swoimi osiągnięciami sukcesami. Porażka jest czymś wsydliwym. Dwóch kumpli przy piwie raczej będzie się przechwalało kto jest większym samcem alfa i kto ma większe jądra niż tym co im nie wyszło. A taki choćby Rocky Balboa ? Prawie każdy film o nim zaczyna się od jakiejś "porażki" a potem widzimy jak w pocie czoła haruje, trenuje i na końcu wygrywa. Nie ma co się wstydzić swoich upadków. W pełni słodycz sukcesu można docenić tylko gdy zna się gorycz porażki.

„Why do we fall master Bruce ? So we can learn how to pick ourselves up”…  jeszcze nie raz coś schrzanię w swoim życiu – jestem tego pewien. Zaprzyjaźniłem się nawet w pewien sposób z fazą „fall” bo po niej następuje ekscytująca „climb”. A skąd wziąć siły do tej wspinaczki – to już temat na zupełnie inny wpis…



piątek, 4 stycznia 2013

Kilka aplikacji bez których ciężko mi żyć


Sam się sobie dziwię, że dopiero teraz o tym piszę. Jestem gadżeciażem. Kiedyś pracowałem w IT więc kręcą mnie te różne zabawki i zabaweczki. Dziś kilka przemyśleń odnośnie przydatnych aplikacji.

Google Chrome – najfajniejsza moim zdaniem przeglądarka – masa pluginów i opcja synchronizacji. Logujesz się na swoje konto Google`owe i masz wszystkie swoje zakładki i hasła. Dodatkowo jest już wersja na ipada i iphone – pamięta przeglądane strony i zakładki – bomba !

Evernote – notatnik do zapisywania różnych pomysłów. Synchronizacja z wersją ipad i iphone. Mi wystarcza wersja podstawowa ale jest też Premium. Dzięki możliwości tagowania notatek i nagrywania notatek głosowych żadna myśl już nam nie ucieknie.

Remember The Milk – od kiedy stosuje GTD (lub jego uproszczone wersje) – jedna z moich najważniejszych aplikacji – wszystkie moje listy zadań. Gdy tylko wpada mi coś nowego do zrobienia – zapisuje to w RTM – i nie musze się martwić czy o wszystkim pamiętam

WhatsApp / Skype – jestem mocno „cost sensitive” dlatego jak mogę z kimś korespondować w czasie rzeczywistym bez ponoszenia extra kosztów to bardzo mi się taka opcja podoba – i nie muszę być zalogowany na fejsowym chacie, który jest strasznym pożeraczem czasu

Read it later (teraz Pocket) – plugin do Chrome i appka na iphone / ipad. Często ktoś podsyła jakiś link, ciekawy artykuł, który można spokojnie przeczytać w „wolnej chwili” – w kolejce do kasy czy w autobusie. Z tą aplikacją na moim telefonie/ipadzie zawsze mam co czytać

Shazam – jak często słyszałeś coś w radio, potem nuciłeś i pamiętałeś tylko kilka wyrazów z piosenki ? teraz wystarczy kliknąć 3 razy i po chwili wiesz jak nazywa się kawałek który słyszysz w radio czy na imprezie – mega sprawa !

moBilet/mobiparking – koniec z płaceniem w parkomatach i kupowaniem biletów ZTM u kierowcy – zasilasz konto i z niego korzystasz kiedy trzeba.

Sleep Cycle – od kiedy przeczytałem „Sztuka spania i wstawania” staram się dostosować do rytmu snu. Ta aplikacja na telefon bardzo fajnie działa i budzi w odpowiednim momencie.

The Quiet Place – raz dziennie warto sobie to odpalić w pracy … i się po prostu zrelaksować – bo do tego służy ta aplikacja

TED – nie chodzi o ten film z Misiakiem co pali zioło ale konferencje TEDex. Aplikacja na ipada. Idealnie dobiera filmy wedle różnych kryteriów (czas, temat, etc) – stosowana przeważnie do oglądania czegoś przy goleniu lub gotowaniu

Simple mind+ - aplikacja na ipada do rysowania map myśli. Nic dodać nic ująć. Fajna i darmowa

Dropbox, Box.net, Sugarsync – czyli pliki w chmurze. Każda do czego innego. Dropbox do współdzielenia plików ze znajomymi, box do backupu (50GB za free) a Sugarsync do synchronizacji między laptopem służbowym a domowym PC.

Jakdojade.pl - idealne na planowanie dojazdów w mieście.

Dzięki tym applikacjom życie może stać się łatwiejsze - Wy jakieś polecacie ?