środa, 30 września 2015

Współodpowiedzialność

Kiedyś pisałem tutaj o „znaczeniu dat” (http://365razy1procent.blogspot.com/2012/11/o-znaczeniu-dat.html). Przypomniałem sobie ten tekst podczas jednego z moich spotkań z moimi dobrymi znajomymi. On i ona z przeszłością. Spotkali się na wyjeździe w ciepłe kraje i wrócili jako para. I zadałem pytanie „od kiedy jesteście razem”. No bo to jest jednak nieco trudne do zdefiniowania gdy ma się 30 lat i związku nie zaczyna się od „proszenia kogoś o chodzenie”. Tak się robiło w podstawówce. A jak ma to zdefiniować teoretycznie dojrzały facet (lub babka), żyjąc w dzisiejszym świecie.

Datę związku można liczyć różnie:
- od pierwszego pocałunku
- od pierwszego pójścia do łóżka
- od pierwszego publicznego wspólnego pokazania się razem
- od oznaczenia siebie razem na fejsie ze statusem „w związku"
- od sam nie wiem czego jeszcze :)

Mając nieco ponad te wspomniane 30 lat, prawie każdy z nas był już kiedyś w jakimś poważnym związku. Każdy z nas ma bagaż doświadczeń. Mi zdarzyło się najpierw pójść z kimś do łózka a dopiero później pokazać z tą osobą publicznie trzymając się za rękę. Dziwny to świat, w którym to drugie wydarzenie jest bardziej znaczące niż pójście do łóżka. Samo pójście do łóżka się mocno zdewaluowało. Wystarczy wybrać się na Mazowiecką w Warszawie czy do jakiegokolwiek innego klubu aby mieć z kim pójść do łóżka. Zaraz, zaraz - nie trzeba nawet iść do klubu - jest Tinder czy kilka innych serwisów. Więc seks odpada jako data początku związku. Pierwszy pocałunek raczej też.

To może zatem pierwsze publiczne pokazanie się razem. Okej - jest to jakaś opcja, ale czy naprawdę to, że przyjdę na imprezę z dziewczyną i będę ją trzymał za rękę czy publicznie ją pocałuje wskazuje na to, że jesteśmy razem. Patrząc na to rozsądnie muszę stwierdzić, że ten przykład też się nie nadaje do uznania tego „wydarzenia” za początek związku. Kiedyś zdarzyło mi się przyjść na imprezę z koleżanką i udawać, że „coś nas łączy” aby wzbudzić czyjąś zazdrość. Tja, gówniarski plan, który się nie powiódł.

Dochodzimy zatem do fejsika - kiedyś moja partnerka bardzo chciała abyśmy oznaczyli się, że jesteśmy razem w związku. Tak - stanowiliśmy parę, ale chyba nie traktowałem tego bardzo mocno serio. Miałem dwie opcje. Pierwsza - wytłumaczyć jej, że uznaje za dziecinne publikowanie jakichkolwiek zmian statusów związku innych niż „zaręczony” czy „żonaty” i mieć z tego powodu fochy. Druga - oznaczyć się, że jestem z nią „w związku” i mieć święty spokój. Wybrałem opcję dwa. Zrobiłem coś wbrew sobie aby druga osoba była szczęśliwa. Hm… nie do końca tak wygląda moja definicja związku.

I tak siedzę sobie z moimi znajomymi, pijemy piwko i gadamy o tym jak oni zaczęli być ze sobą. I pytam się ich
„To od kiedy jesteście razem? Jak ludzie w naszym wieku to datują teraz ?”. Odpowiedź mojego kolegi mnie zaskoczyła na tyle mocno, że siedzę teraz i piszę ten tekst.
Kolega powiedział (a jego partnerka przytaknęła). „Wiesz - jesteśmy razem, odkąd jesteśmy za siebie współodpowiedzialni”. To była jedna z najdojrzalszych definicji związku, jakie ostatnio słyszałem. A wierz mi Czytelniku/Czytelniczko, że dużo ich słyszałem, bo dużo o tym rozmawiam z bliskimi mi ludźmi.

Nigdy, absolutnie nigdy nie patrzyłem na to w ten sposób. Ba - kiedyś patrzyłem na związek jak na „dopełnienie obrazka”. Mam jakąś pracę, jakąś pozycję, jakieś życie więc przydałaby się jakaś kobieta. No właśnie … „jakaś”. Nie ta konkretna, tylko jakaś. Tak jakby wybierać mebel do sypialni. Ikea kind of life rodem z Fight Clubu. Wybrana z katalogu i najlepiej idealna i bez skazy.  
I patrzyłem tak na moich znajomych i patrzyłem na nich z dużą nutą zazdrości. Jak to fajnie musi być się tak mocno zakochać. Było po nich widać, tą współodpowiedzialność za siebie wzajemnie.
Życie jest na tyle zaskakujące, że i mnie to dopadło. Miałem swoją rutynę dnia, swoje cele, plany i postanowienia. Żaden z tych planów nie zakładał wchodzenia w żadną trwałą relację damsko-męską. No way - mam inne priorytety na ten rok. I co ? „Jeśli chcesz rozśmieszyć Pana Boga to opowiedz mu o swoich planach”.


Zakochałem się. Ale tak po uszy, totalnie. Jak szczeniak. Totalny gówniarz z motylami w brzuchu. Często tu piszę o zgodności ciała, myśli i emocji. I jak analizuje swoje poprzednie związki to nie zawsze tak było. Czasem od początku coś było nie tak, ale myślałem sobie „jakoś to się ułoży”. Teraz jest inaczej. Od początku   czuje się odpowiedzialny za drugą osobę. I wiem to rozumem i czuje sercem, że tak jest z drugiej strony. Ta współodpowiedzialność sprawia, że świadomie rezygnuje ze swoich planów aby jechać 60 km w jedna i 60 km w drugą stronę aby chwilę być przy Niej. Mimo iż jest to totalnie nieracjonalne intelektualnie. Tracę na to dużo czasu. Czasu, który mógłbym wykorzystać teraz w pracy bo to ważne. Mógłbym, ale nie chcę. I świadomie i bez negatywnych emocji rezygnuje z tego. Bez wyrzutów. Bo jestem współodpowiedzialny za tę drugą osobę. Po raz pierwszy poczułem czym jest troska o emocje i komfort drugiej osoby. Nie zrozum mnie źle Czytelniku/Czytelniczko - wcześniej nie byłem wcale jakimś egoistycznym i egocentrycznym dupkiem. Po prostu nie odczuwałem tego na aż takim poziomie.

Wiele się teraz mówi o „kryzysie męskości”. O tym, że kobietom ciężko jest znaleźć odpowiedniego partnera, bo świat jest pełen ciotopedaów, Piotrusiów Panów czy innych drwali. Nam facetom też niełatwo jest znaleźć odpowiednią partnerkę. To nie jest kryzys którejkolwiek z płci. To kryzys nas jako ludzi, którzy boimy się przyjąć odpowiedzialność. Wielu z nas, wychowanych w bezstresowych warunkach, unika brania odpowiedzialności za swoje życie. A co dopiero za cudze. Jak wspomniałem na początku - nie jestem ekspertem od spraw sercowych. Jakiś czas temu nauczyłem się brać odpowiedzialność za swoje życie, za swoje decyzje. Jeśli mamy być dojrzałymi ludźmi, tworzącymi dojrzałe nie oparte na „wymianie świadczeń” (jestem z nim/nią by lepiej się czuć / bo nie lubię być sam etc) to musimy być odpowiedzialni za siebie. To otwiera pole do bycia odpowiedzialnym za kogoś innego. Mój kolega użył (świadomie lub nie) określenia „współodpowiedzialnym”. Nie oznacza to, że jestem w 100% odpowiedzialny za drugą osobę i za jej życie. Tak może być w przypadku dziecka ale nie drugiej dorosłej osoby. Określenie „współodpowiedzialność” wyraża z jednej strony chęć bycia częścią życia drugiej osoby i wspierania jej. Z drugiej strony zawiera w sobie bardzo dużą dozę szacunku i ufności w drugą osobę. Dlatego tak bardzo mi się spodobało. Obok „współ” jest i „odpowiedzialność”. Jako facet jestem odpowiedzialny za pewne rzeczy w naszym związku. Pewne rzeczy po prostu się robi. Robisz coś nie oczekując nic w zamian.

To zadziwiająco odkrywcze doświadczenie w moim życiu. Nie wiem czy składnie i jasno przekazałem swoją myśl. Co chcę powiedzieć - może to zabrzmi jak jakiś pieprzony frazes, ale dopiero gdy na chwilę zapomnisz o sobie i skupisz się na drugiej osobie zobaczysz jak cudowną rzeczą może być bycie z kimś. Ale takie prawdziwe - na każdym poziomie. I wtedy nie będziesz się zastanawiał nad odpowiedzią na pytanie „od kiedy jesteście razem”. Wiesz i zapamiętasz ten moment gdy pierwszy raz zrozumiałeś, że to jest ta osoba, za którą chcesz być współodpowiedzialny. Ja taki moment pamiętam (i nie był to ani pierwszy pocałunek, ani seks, ani oznaczenie się razem na fejsbuku). - Tobie życzę też takiego momentu, gdy ważne będzie tylko to, co Wy czujecie.




czwartek, 6 sierpnia 2015

A czy Ty wiesz, że pozory często mylą ? Ludzie przed byle gównem czoła chylą !

Tak wiem, tak wiem !!!
To jeden z tekstów Kazika Staszewskiego - jednego z moich ulubionych polskich tekściarzy. Ale nie o muzyce dzisiaj (choć to moja kochanka, więc należy się jej osobny tekst - jest już rozpoczęty). Dziś będzie o pozorach.

Ile razy dałeś się złapać na to, że kupujesz hamburgera bo ładnie wygląda na obrazku. Odwijasz papierek i zamiast soczystego Bic Maca masz 3 sprasowane kawałki bułki i dwa kawałki produktu mięsopodobnego ?
Ja miałem parę razy w życiu sytuację, w której poznałem kogoś i pomyślałem sobie „kurcze - ale chciałbym być taki jak on”. Potem poznawałem tą osobę i wiecie co - już nie chciałem być taki jak on. On jest w moim wieku, a tak dużo już osiągnął, tyle przeżył i w ogóle jest taki zajebisty. Poznajesz bliżej tego człowieka, bo chcesz się uczyć od niego. No bo kurde - chcesz być taki jak on. I jeśli jesteś czujny i uważny to zauważysz, że owszem - może jest lepszym od Ciebie sprzedawcą od Ciebie i umie wyrwać laskę na jedną noc w klubie ale za to jest totalnym zerem etycznym i dwulicowym typem. Jedyne czego należy się uczyć od niego to „jak nie być taki jak on”.

Raz usłyszałem od mojego kolegi - „wiesz, chciałbym mieć takie życie jak Ty”. Pół litra whisky później stwierdził „wiesz - w sumie moje życie jest zajebiste”.

Gdy byłem młodszy to znalazłem pewien cytat - szedł on mniej więcej tak:
Każdy człowiek ma cztery twarze

1) Tę, którą widzi w lustrze
2) tę, którą chce pokazać innym
3) tę, którą widzą inni
4) te, prawdziwą
Niestety nie pamiętam, gdzie to znalazłem a i google tu nie pomaga za bardzo. Mniejsza z tym - jest to bardzo trafne - zwłaszcza dziś w dobie social-mediów. Teraz możesz mieć inną twarz na LinkedIn, inną na facebooku, inną na instagramie (tam z odpowiednimi filtrami oczywiście) a jeszcze inną na Tinderze. Tylko czy pamiętasz, która z nich jest ta prawdziwa ? Zapętliliśmy się w jakiejś porąbanej grze pozorów. Wszystko jest reklamą i pozorami.
Pozorne relacje - to, że masz kogoś w znajomych na fejsie i piszesz z nim regularnie - nie znaczy że go znasz. Widzisz obraz, tego co polubił, gdzie był, jakiej muzyki słucha. Nie wiesz co przyśpiesza jego/jej bicie serca i wstrzymuje oddech w gardle. Bo tego nie przeżyłeś. To też taki pozór, że nie jesteś sam/a. „Mam przecież 1000 znajomych na fejsie - jestem taka towarzyska”. A gdy przyjdzie co do czego i w ciągu jednego dnia zawali Ci się na głowę całe życie - czy ktoś z tego tysiąca rzuci dla Ciebie wszystko i przyjedzie do Ciebie?
Mi się ostatnio zawaliło całe życie - związek, praca, nieco zdrowie. A jeszcze jednego dnia wydarzyła się rodzinna tragedia. Fakt - miałem wsparcie znajomych „wirtualnych”. W pewnej chwili zwątpienia poprosiłem na fejsie o modlitwę. W granicznej sytuacji działa każdy lajk. Ktoś mi w komentarzu pocisnął „że przejadę się na tych wirtualnych relacjach”. Wirtualne - owszem są. Ale byłby gówno warte, gdyby nie ludzie, którzy rzucili wszystko i byli przy mnie fizycznie w najgorszych chwilach mojego życia. Ludzi, z którymi byłem 24h, przed którymi nie mogłem i nawet nie chciałem niczego udawać.
Tych ludzi można policzyć na palcach jednej ręki. I wiem, że to nie są pozorne relacje. Sprawdzone i zahartowane.
Gdy następnym razem zobaczysz zdjęcia pięknej dziewczyny na fejsie - pomyśl ile ona stała przed tym lustrem i ile się nakombinowała aby dobrze się ustawić i wciągnąć brzuch i użyć dobrych filtrów.
Gdy zobaczysz na czyimś wallu pełno „motywacyjnych cytatów o afirmacji życia” - zastanów się, czy naprawdę jest taki pozytywny czy działa w myśl zasady „fake it until you make it"
Widzisz te „szczęśliwe pary”, które sobie na fejsiki pokazują swoje „dowody miłości” a w towarzystwie nie mogę się od siebie odkleić. Wierz mi - często za zamkniętymi drzwiami jest pogarda, i arktyczny chłód a czasem i przemoc.
Zobaczysz kogoś, kto obnosi się swoim bogactwem - być może jest ubogi wewnętrznie.
Nie daj się nabrać na pozory. Mój profesor ze studiów zwykł mawiać „Pamiętaj nie tylko co, kto mówi, ale i po co”. Każdy komunikat ma jakiś cel. Tak jak świadomość problemu jest pierwszym krokiem do jego rozwiązania tak i w przypadku komunikacji - musimy mieć wyczulone radary na pozory.
"Ludzie nie lubią gdy im się coś sprzedaje ale bardzo lubią kupować” - więc kupujemy obrazy innych osób. Widzimy bardzo często świat/ludzi/zjawiska takimi jakimi chcemy je widzieć a nie takimi jakie są.
Dlatego poznajemy siebie wzajemnie na żywo a nie w internecie. Dlatego pary poznają siebie dopiero jak zamieszkają ze sobą i minie im pierwsze idealistyczne zauroczenie. Przyjaciele poznają siebie gdy pojadą jednym samochodem w podróż, gdzie są na siebie „skazani”. W pracy - dopiero jak jest duży fakap i dużo stresu - poznajesz z kim współpracujesz. W sytuacjach granicznych wiemy, na kogo można liczyć. Wiemy kto jak się zachowa.

I pamiętaj - tekst napisał człowiek, który ma:
1000+ znajomych na fejsie; jest odbierany jako człowiek sukcesu; ma intensywne życie; jest uznawany za wiecznie uśmiechniętego i pozytywnego ;) Ja się parę razy przejechałem na pomyśle „ale on ma fajne życie - chciałbym tak jak on”. Nie ma lepszego życia niż to Twoje. Najlepsza jest ta Twoja (i moja) czwarta twarz. Prawdziwa. Prawdziwe emocje. Ale prawdziwe rzeczy są cenne i obdarza się nimi tylko nielicznych.

Zauważaj prawdę - bądź na nią otwarty.
Dawkuj prawdę ostrożnie - to cenna rzecz.
I na koniec - doceniaj gdy ktoś jest prawdziwy wobec Ciebie.

czwartek, 11 czerwca 2015

Życiowy McDonald`s

Z czym kojarzy Ci się McDonalds drogi Czytelniku ?
Z clownem ? Z Cheeseburgerem za 2 zł? A może z tym, że znajdziesz tam ładnie wyglądające jedzenie (przynajmniej na zdjęciach), którym się szybko zapchasz... i za 2h znowu będziesz głodny. 

Niezależnie od skojarzeń, dziękuje mojej Muzie "Pani M." za inspirację to tego tekstu. Otóż M wiodła ostatnio intensywne życie. Ciągle wyjazdy, podróże, kursy, szkolenia i inne zajęcia. Dużo tego - bardzo dużo. Fajnie bo intensywnie. Ale cóż po takiej intensywności. Jeśli jedziesz autem na maksymalnych obrotach (i wskazówka obrotomierza jest ciągle na czerwonym polu) to masz bardzo duże szanse na uszkodzenie silnika. I nigdzie potem nie pojedziesz.  Otóż rozmawiałem sobie niedawno z M. i okazało się, że najbliższy wolny termin, gdy możemy iść na wspólny spacer, przypada na lipiec. Coś jest tu zdecydowanie nie tak. Wiodę (wiodłem) bardzo podobne życie. Budzę się rano i czuje, że od pierwszych minut dnia jestem już gdzieś spóźniony, z czymś komuś zalegam. To nie jest fajne uczucie. I prowadzę to życie na "fast forwardzie". W tracie naszej rozmowy z M. stworzyliśmy termin "życiowy McDonald". 

Żyjemy coraz szybciej, intensywniej. Przyswajamy wiele więcej informacji na dobę niż pokolenie naszych rodziców. Mam wrażenie, że nasz świat jest nieproporcjonalnie bardziej pojebany niż ich. Co z tego, że byłeś na fajnym wyjeździe w ciekawe miejsce, jeśli nie masz czasu usiąść spokojnie i PRZETRAWIĆ tych emocji i doświadczeń, które z niego przywiozłeś. Nie jesteś w końcu Japończykiem, który wszystko fotografuje i zwiedza Akropol przez pryzmat wyświetlacza LCD w swoim aparacie. Sam się złapałem na tym, że zaniedbałem ostatnio swój "układ trawienny". Doświadczałem dużo. Bardzo dużo. I zamiast coś spokojnie przetrawić, przyswoić to "zapychałem" to innymi doświadczeniami. 

Znasz ludzi, którzy kończą jeden związek i wskakują od razu w kolejny bez zastanowienia się co było niefajne a co było fajne w tym, który skończyli. Pewnie znasz. Zastanawiam się czy mają czas na refleksję.

Znasz ludzi, którzy jadą na wypasione wakacje i siedząc z mężem i dzieciakami na basenie ich kompanem jest Blackberry z migającym złowrogo czerwonym światełkiem? Ci sami ludzie 3 tygodnie po powrocie mówią "Kochanie - ależ było cudownie na Mauritiusie". 

A już na pewno znasz ludzi, którzy przechwalają się tym że zarabiają 10k+ i mają ponad 40 dni zaległego urlopu. Są tachy hardkorowi - zupełnie jak gimnazjaliści, którzy chwalą się, że na imprezie wypili 6 piw. Ale się nawalili. 

A wskazówka obrotomierza jest ciągle na czerwonym polu i temperatura oleju silnikowego jest coraz wyższa. Tylko wymiana silnika w aucie kosztuje kilka tysięcy złotych. Ale zawał serca czy poukładanie psychiki to już grubsza sprawa i kosztuje nie tylko pieniądze ale przede wszystkim czas i emocje. Twoje i Twoich bliskich. A pewne zmiany są nieodwracalne.

Ponoć ostatnio jest trendy "slow food". Wiem, że może być ciężko prowadzić "slow life". Ja bym nie potrafił (choć "never say never"). Zastanawiam się ile mi umknęło. Ile doświadczeń, emocji, sygnałów z mojego własnego ciała czy psychiki zignorowałem albo nie zauważyłem. Może wyciągnąłbym więcej wniosków z moich błędów albo bym ich nie popełnił.

Wnioski? Konkluzje? 

Pewnie wiesz, że jak będziesz się dzień w dzień stołował w fast foodach to przytyjesz, nabawisz się nadciśnienia i po prostu dostaniesz sraczki. Podobnie z innymi aspektami życia. Bez spokoju, zluzowania czasem będziesz prowadził "fast food life". Gorąco Cię czytelniku zachęcam do chwili refleksji każdego dnia. Do przetrawienia wszystkiego co się wydarzyło od momentu gdy otworzyłeś swoje oczy do momentu, w którym szykujesz się do snu. Ja mam na to prosty sposób (przyznaje - ostatnio go zaniedbałem). Prowadzę swój mini pamiętnik. W dwóch postaciach. Po pierwsze mój prywatny facebook to mój zapis emocji. Druga sprawa - codziennie robię sobie notatkę na podsumowanie dnia. Co się wydarzyło i jak się z tym czuje. Kilka zdań, do których czasem fajnie jest wrócić. Ale to temat na zupełnie już inną notatkę...

niedziela, 24 maja 2015

O powstawaniu diamentów

Ponoć to najlepsi przyjaciele kobiet. Obiekt pożądania wielu. Z tego co się orientuje - jeden z najtwardszych materiałów na ziemi. Diament. A właściwie pospolity węgiel poddany obróbce. 

Zastanawiałeś się kiedyś jak powstaje diament? Otóż aby z pospolitego węgla powstał diament? Wymaga to trzech czynników:
- ciśnienia 
- temperatury 
- czasu 

Ze "zwykłych" (nikt nie jest zwykły) można również wykrzesać diament. Czas i ciśnienie (bardziej psychiczne niż fizyczne) kształtują charakter. Oglądałem ostatnio "Whiplash" - film o młodym perkusiście i jego "sadystycznym" profesorze. Nie zdradzając Wam fabuły powiem tylko, że jeśli ktoś jest zdecydowany aby iść w coś na całość. 

Każdy z nas w ciągu swojego życia jest poddawany takiemu ciśnieniu - raz większe, a raz mniejsze. Czasem jesteś zaklinowany i nie unikniesz tego ciśnienia i musisz to przetrwać. Czasem masz możliwość "ucieczki" od tego. Nie będziesz lepszy ale unikniesz bólu. Ponoć ból hartuje. heh... brzmi to nieco "spartańsko", ale takie bywa życie. Wracając do "Whiplash" - to mega odpowiedzialność dla managera, mentora, nauczyciela czy przyjaciela aby na kimś wywierać taką presję. Nawet jeśli chcesz to zrobić dla czyjegoś dobra (w Twoim mniemaniu dobra). Jeśli to "dobro" widzicie inaczej można komuś wyrządzić mega krzywdę. Znam kilka osób zwichrowanych przez takich managerów. Znam jeszcze więcej ludzi, których rodzice na siłę chcieli ukształtować sobie "diamentowe" dziecko - idealne w każdym calu i o perfekcyjnym szlifie.

Przypomina mi się właśnie wiersz Bukowskiego "Roll the dice". 

"If you`re going to try, go all the way. Otherwise, don`t even start" 

Mnie ostatnio nieźle przycisnęło i przypaliło w życiu. W taki sposób, z którego nie można było się wymigać. Gdy opadły emocje mogę powiedzieć - "skrystalizowałem się". Za dużo luzu sprawia, że można zgubić ostrość. W granicznej sytuacji widzisz, co tak naprawdę jest ważne. Na czym się skoncentrować. Znowu wyszło mi bez ładu i bez składu - co chcę powiedzieć:

Doceniam każdą przejebaną chwilę w moim życiu, bo doświadczenia z nich wyniesione pozwolą mi uniknąć kolejnych takich chwil, które bym sobie zafundował sam, na własne życzenie. So bring the pressure on :)

poniedziałek, 23 marca 2015

RWD - czyli Ratuj Własną Dupę

Przeczytałem kiedyś książkę "Mężczyźni kochają zołzy". W myśl zasady "znaj swojego wroga" :P
Z mojego punktu widzenia była ona pełna bullshitu dla niepewnych siebie kobiet, ale jedna rzecz utkwiła mi w pamięci (może mam babską płeć mózgu). Szło to mniej więcej tak:

"Pamiętaj, że przed "dwa" zawsze jest "jeden". Nie jestem w stanie przytoczyć cytatu, ale jakoś tak to szło. Nas facetów też się to tyczy. Tata mi powiedział kiedyś, że w życiu przychodzą takie momenty, gdy trzeba zastosować zasadę RWD czyli "Ratuj Własną Dupę". To brzmi cholernie egoistycznie, czyż nie? To takie niepopularne - zadbaj o siebie. Heh... a jak mam zadbać o kogoś innego, jeśli nie umiem zadbać o siebie samego?

Pamiętacie te poradniki "związkowe" - "nie wymagaj aby ktoś Cię pokochał, póki nie pokochasz siebie sama" i inne rzeczy w ten deseń. Coś w tym jest. Tak, jak nie pomożesz komuś w materii, w której sam nie masz doświadczenia. Trzeba znać dany stan, być w danej (albo bardzo podobnej) sytuacji, aby móc się sensownie wypowiedzieć i zachować. I tak, jak zbawianie świata należy zacząć od siebie tak i pomoc innym należy zacząć z dokładnie tego samego miejsca. Czasem ilość syfu, który wrzucają na nas (niekoniecznie świadomie) nasi bliscy (rodzina, przyjaciele, partnerka) jest na tyle przytłaczająca, że trzeba zastosować strategię RWD i wrócić do swojego stanu równowagi. Eh... straciłem wątek ... Po prostu zastanów się, czy dana sytuacja jest dobra dla Ciebie. Czy jest w niej sprzężenie zwrotne (pisałem kiedyś o tym). Czy nie jest tak, że po długim okresie dawania z siebie następuje moment, w którym Tobie powinien w końcu ktoś dać coś z siebie. Moment, w którym musisz zadbać o siebie samego. Czytam sobie to, co napisałem i dochodzę do wniosku, że to strasznie egoistyczne jest ...ale czasem trzeba być egoistą by mieć siły być altruistą.

środa, 4 marca 2015

Poke The Comfort Zone

Ten tekst przeleżał u mnie na dysku prawie 2 lata i teraz mi się przypomniał, więc leci:

Wygodny fotel, osiemnastoletnia whisky w szklance, w głośnikach leci Gojira (płyta „L'Enfant Sauvage”). Czuje się co najmniej komfortowo.

Właśnie wróciłem z konferencji/eventu/show/spektaklu/forum idei * (wybierz sobie, która nazwa Ci najlepiej pasuje) TEDxWarsaw2013 i powinienem robić jakieś tabelki na jutrzejsze zebranie z dyrektorami w pracy … ale co tam… mam flow/

Hasłem przewodnim tegorocznej edycji było „Poke the Comfort Zone”. Można to dosyć nieudolnie przetłumaczyć „Szturchnij swoją strefę komfortu”. O niej dziś będzie.

Cofnijmy się do drugiej połowy 2009 roku. Scenka dzieje się w pewnej firmie doradztwa finansowego.

Aktorzy – prezes firmy, mój bezpośredni przełożony, i trzech młodszych managerów – w tym ja. Dostaję cotygodniowy „OPR” nie pamiętam już za co. Prezes się mnie pyta

- czemu nie robisz XXX (nie pamiętam o co dokładnie chodziło – albo o zamykanie sprzedaży na pierwszym spotkaniu albo o branie rekomendacji… a może o jedno i drugie).

- bo to wymagałoby przeze mnie wyjścia z mojej strefy komfortu – odpowiedziałem.

Zapadła krępująca cisza. Wiecie – taka z kategorii „aż sąsiad za ścianą przestał przeżuwać kotleta i czeka w napięciu na rozwój wydarzeń”.

Moi współpracownicy ryknęli śmiechem. No i do końca mojej pracy w tej firmie mieli ze mnie używanie … czy „nie naruszają mojej strefy komfortu”. Albo mówili wprost i dostanie – wyjdź ze swojej strefy komfortu.

Sounds familiar ? Tobie też to ktoś pewnie sugerował, mówił, wykrzyczał. Ba – sam czasem mówię to ludziom, na których mi zależy (BTW – szacuneczek dla mojej „sister”, która ostatnio zrobiła duży krok poza swoją „strefę komfortu).

No ale czemu mówi się wyjdź poza ? Wpisz w google „strefa komfortu”. Najczęstsze czasowniki to „wyjdź”, „opuść”, „rozerwij”

 Ja widzę ten proces nieco inaczej. Nazywam go „poszerzaniem”.

Kwiecień 2010 roku. Jestem pierwszy raz na spotkaniu BNI. Trzeba wstać, przedstawić się i zareklamować w przeciągu 30 sekund gronu około 30 innych osób, w tym 4 moich konkurentów. Wstaję. Moje dłonie naśladują sejsmograf podczas trzęsienia ziemi na uskoku San Andreas. W buzi Sahara, a gardło ściśnięte niewidzialnym imadłem. Przecież ja nienawidzę się wyróżniać i przemawiać publicznie. Ta sytuacja była, parafrazując klasyka, zajebiście daleko od mojej strefy komfortu. Niemniej przystąpiłem do BNI. Swego czasu miałem ponoć najlepsze prezentacje 60 sekundowe (członkowie mają 2 x więcej czasu), a z czasem sam zacząłem prowadzić te spotkania. Kiedyś nie byłem w stanie wyobrazić sobie przemawiania publicznie przez 60 sekund. Teraz, co tydzień robię to przez prawie 1,5h. Co więcej… lubię to. A sądząc po niskiej liczbie uczestników, którzy przysypiają lub zajmują się grą w sapera – idzie mi to co najmniej dobrze.

Rzecz kiedyś niewyobrażalna (leżąca poza strefą komfortu) stała się naturalna. Gdybym przez ostatnie 3 lata przebywał poza strefą komfortu musiałbym jechać na jointach, Prozacu zapijanym whisky i byłbym idealnym Klientem przemysłu farmakologicznego i świrologicznego. Ot moja strefa komfortu się poszerzyła. Na początku było … dziwnie. To trochę tak jak kupujesz nowe buty. Na początku uwierają. Z czasem się „rozchodzą”. Wydaje mi się, że cała sztuka to wiedzieć które buty do Ciebie pasują. Jeśli po 3 tygodniach dalej masz odciski to warto je sobie odpuścić. Niemniej jeśli po 1 dniu uwierają … to za wcześnie by odpuszczać. Warto mieć przy sobie „stylistę”, który powie – jest Ci w nich naprawdę świetnie – pochodź w nich jeszcze chwilę a zobaczysz. Ha … właśnie mi się przypomniało jak mnie Jarek namówił na Mokasyny. Powiedział – „zobaczysz – to będą Twoje ulubione buty”. Uśmiechnąłem się do niego z politowaniem, ale zaufałem mu i poszedłem do kasy i je kupiłem. Po tygodniu przyznałem mu rację. I to są moje ulubione buty. Koniec dygresji. Co chcę powiedzieć.

Mało kto idzie na wyprawę w nieznane sam. Nawet gość, który dziś opowiadał o wyprawie kajakiem w dół Wisły miał „zaplecze” swojego teamu. Ja w BNI mam takie zaplecze życzliwych ludzi. Wielu takich, którzy też niekoniecznie lubili występować publicznie i zagadywać obcych ludzi. Wszystko jest kwestią odpowiedniej osoby.

Nie umiem śpiewać. Wiem o tym ja, siostra zakonna z chóru kościelnego w którym kiedyś śpiewałem (albo to był czysty przypadek, że zawsze stałem daleko od mikrofonu) i kilkoro moich przyjaciół. Gdybym miał dziś wyjść na scenę przed tłum ludzi i coś zaśpiewać. Pewnie spaliłbym się ze wstydu (pomijam kontekst karaoke, gdzie jest alkohol i większe przyzwolenie na tego typu „wypadki”).

Druga sesja TEDxWarsaw 2013 rozpoczęła się od wystąpienia chóru pod kierownictwem Zofii Borkowskiej.  Potem poproszono nas o zaśpiewanie „Panie Janie…”. Niby proste zadanie ale nie każdy zaśpiewał (ja na początku też nieśmiało dukałem). Potem całe audytorium usłyszało od Zofii „gdy jesteś w chórze i śpiewasz – pokazujesz kawałek siebie samego – niedoskonałego. I liczysz, że osoba obok Ciebie zrobi to samo”.

W sierpniu zeszłego roku poznałem kogoś, z kim świetnie mi się rozmawiało i spędzało czas. Sporo razem jeździliśmy i słuchaliśmy muzyki. Nie pamiętam w którym momencie oboje zaczęliśmy śpiewać to, co akurat leciało z ipoda. Żadne z nas nie umie śpiewać. No może ona mniej nie umie niż ja. W tym momencie nie miało to znaczenia. Fakt, że śpiewamy razem był ważniejszy od naszych umiejętności wokalnych. Dziś mogę swój nastrój poznać m.in. po tym czy śpiewam w domu lub w drodze do pracy. A ku mojemu zaskoczeniu – śpiewam coraz częściej. Raz na światłach stałem i darłem się na całe gardło z Davem Grohlem „Everlong” (http://www.youtube.com/watch?v=eBG7P-K-r1Y). Obok mnie zatrzymał się ford transit policyjny. Było to lato więc dach w aucie miałem złożony a oni mieli otwarte szyby. Gdy spostrzegłem policję zobaczyłem na ich minach uśmiech. Odwzajemniłem się tym samym i ruszyłem przed siebie… na szczęście nie wlepili mandatu ;)

Dobra – późno jest a ja odbiegam od tematu w kolejne dygresje. Granic strefy komfortu nie się przekracza. Je się poszerza. Tu nie ma co „rozbijać” – jest co rozciągać – niczym granicę z gumy. Jeden z dzisiejszych mówców na TEDx nazwał strefę komfortu „self created mental barriers”. Zgadzam się z tym. To my sami je sobie ustawiamy. Jeśli ja ustawiłem granicę to ja i tylko ja mogę ją zmienić. Nikt mi nie może kazać wyjść poza, ale z czyjąś życzliwością i wsparciem mogę ją „poszerzyć” i „przesunąć”. Kwestia doświadczeń i odpowiednich ludzi obok siebie. Ludzi, którzy też odważą się „zaśpiewać” i pokazać się ze swoimi niedoskonałościami (to jest miejsce w tej notce gdzie pada oczywista oczywistość… każdy ma jakieś niedoskonałości)

Czy można ją rozciągać w nieskończoność i we wszystkie strony ? Na pewno nie. Mając dużą świadomość siebie wiem co jest moją mocną a co słabą stroną. Nie ma sensu abym ją rozszerzał za mocno w kierunkach, które nie są moimi najmocniejszymi stronami. A skąd wiedzieć gdzie są moje (i Twoje) mocne a gdzie słabe strony… to już temat na inny wpis.

Czas spać… aaa… Zofia Borkowska powiedziała jeszcze jedną rzecz – struny głosowe to mięśnie. I tak jak wszystkie inne – możemy je ćwiczyć i wzmacniać.  Pewnie jest gdzieś w naszych umysłach/duszach mięsień odpowiedzialny za rozciąganie strefy komfortu. Dam mu się więc teraz zregenerować a od jutra – no cóż – pewnie śpiewając moje ulubione piosenki przywitam nowy dzień. Kolejny dzień poszerzania strefy komfortu. Pamiętaj – 1% to niewiele – ale 1% dzień w dzień – to ogrom.


  


piątek, 27 lutego 2015

we are our choices

Merowingian: -Widzicie, tylko jedna rzecz jest stała. Jedna uniwersalna prawda. Przyczynowość. Akcja, reakcja. Przyczyna i skutek.
-Początkiem wszystkiego jest wybór.

Wybór. Znowu mam jakieś cięższe czasy to wybrałem autoterapię poprzez pisanie.
Przytoczyłem cytat z ostatniej części „Matrixa” bo dziś będzie o wyborach i ich konsekwencjach. Akcje, reakcje i konsekwencje. Zawsze jest jakiś wybór. Moje wybory były nie zawsze słuszne. Ba – chętnie bym powiedział, że często były zupełnie błędne i ponoszę ich konsekwencje. Lecz gdy stanę przed lustrem to widzę gościa którego lubię. Gościa, któremu ufam. Gościa w którego wierzę. A on składa się zarówno z tych dobrych jak i złych wyborów. Tyle, że ze złych wyciągnął wnioski. Jestem sumą swoich wyborów. To właśnie widzę w lustrze.

Ostatnio mam do czynienia z dwoma osobami, które zastanawiają się „co ja zrobiłem/zrobiłam źle w moim życiu, że …” I wiecie co? Nie da się wskazać jednej odpowiedzi co konkretnie zrobili źle. Może byli nieodpowiednio wychowani przez rodziców. Może ktoś im przekazał złe wartości, ale nie przekazał ich w ogóle i podejmowali życiowe decyzje „na czuja”. Mam głębokie przeświadczenie o tym, że gdybym nie rzucił jednej uczelni 10lat temu na rzecz drugiej byłbym dziś zawodowo zupełnie w innym miejscu (ha – moje obecne miejsce zawodowe nie ma nic wspólnego z żadną z tych dwóch uczelni). Być może byłbym gdzie indziej, ale nie wiem czy w lepszym czy w gorszym miejscu. Wiem gdzie jestem i wiem z czego musiałem zrezygnować by  tu być. Nie wiem jakie były „alternatywne scenariusze”. Moi rozmówcy nie znajdą raczej jednej konkretnej odpowiedzi.
Znam pewną kobietę, która popełniła jeden, dosłownie jeden młodzieńczy błąd wiele lat temu. I ten błąd ciągnie się za nią całe życie i ma wpływ na większość jej decyzji i to, co przekazuje innym ludziom. Przerażające no nie ? Life is a game of inches … aby nie było tak przerażająco pozwolę sobie przypomnieć słowa św.Augustyna „Fallor Ergo Sum” – błądzę (mylę się), więc jestem. Wkurzam się, że ponoszę konsekwencje błędów, ale idę dalej. Dopóki lubię gościa z lustra – idę dalej i staram się pamiętać, że każdy mój wybór niesie za sobą konsekwencję, których nie umiem sobie nawet wyobrazić. Dlatego ufam sobie i staram się płynąć.


Kurczę… widzę, że dawno nie pisałem, bo ten tekst nie jest jakoś specjalnie fajny ani składny. Nic to – wybieram aby go jednak opublikować. Kto wie, co z tego wyjdzie…