niedziela, 10 lutego 2013

„Umysł potrzebuje książek, podobnie jak miecz potrzebuje kamienia do ostrzenia.”


„Umysł potrzebuje książek, podobnie jak miecz potrzebuje kamienia do ostrzenia.”
[Tyrion Lannister]

Tak – to chyba mój ulubiony bohater z „Gry o Tron” – a właściwie z „Pieśni lodu i ognia”. Karzeł, a jednak dosyć wpływowa postać. Nie każdy musi być świetny we wszystkim, prawda ? Mi też brakuje kilku cech przydatnych w dzisiejszych czasach, lecz mogę to nadrobić innymi. Zgodnie z moją autorską teorią substytutów … swoją drogą mógłbym kiedyś i o niej napisać. To kiedy indziej. Dziś o książkach. Pamiętam jak moja mama mnie katowała abym czytał „W pustyni i w puszczy”… jak ja się od tego wymigiwałem… W sumie to nie lubiłem książek … nudne – po co czytać jak jest komputer. Aż do czasu gdy zagrałem w „Dune 2”. Mama ledwo mogła mnie oderwać od komputera. Oderwała na dobre gdy średnia ocen w szkole drastycznie spadła ^_^. Niemniej powiedziała mi „wiesz synu – jest taka książka – Diuna. Gra, w którą tak zawzięcie grasz powstała na jej łamach”. No to młody Rafał odkrył gdzie jest takie magiczne miejsce jak biblioteka i pobiegł  tam w podskokach. Założyłem sobie kartę i rzekłem:

- „Diunę” poproszę…
- Czy jesteś pewny chłopcze – odparła bibliotekarka
- oczywiście – to ponoć krótkie jest – mama mówiła, że niecałe 100 stron...

Chwilę później trzymałem w rękach ponad 600-stronicowe tomiszcze… zerknąłem na tylną okładkę… w tym momencie uświadomiłem sobie, że trzymam w rękach tom pierwszy z sześciu. Niecały tydzień później zgłosiłem się po kolejny tom… a następnie kolejny i kolejny. Okazało się, że czytanie jest fajne. I to jak – wciąga niesamowicie – trzeba tylko trafić na coś odpowiedniego. W liceum z kolegami często dyskutowaliśmy o książkach, które czytaliśmy. Dwóch moich kolegów sporo pisało samodzielnie i dużo czytało. Pamiętam, że wtedy na długo przed kanonem lektur trafiliśmy na „W drodze”, „Upadek” czy choćby „Dżumę”. W naszym gronie nie było chyba zakrapianej imprezy, w trakcie której nie rozmawialibyśmy o książkach, które aktualnie czytaliśmy. Pamiętam, że pochłaniałem książki jedna za drugą. 

Potem przyszły studia – oj wtedy to się czytało… choć nie zawsze były to pasjonujące lektury… jakie studia takie lektury. Pamiętam, że czytanie 1000 stron tygodniowo nie stanowiło jakiegoś wielkiego wyzwania. A po studiach… ilość czytanych książek spadła diametralnie… tak jak i szybkość czytania.

Z danych Biblioteki Narodowej wynika, że wciąż 56% Polaków nie czyta żadnej książki w ciągu roku (włączając w to słownika, książki kucharskiej, albumu czy przewodnika). O zgrozo… na co się to przekłada? Na to, że wolniej czytamy. Tak jak chodzenie na siłownię wymaga pewnej regularności aby być coraz sprawniejszym a 2-3 miesiące przerwy powodują znaczący spadek formy, tak samo nieczytanie skutkuje tym, że czytamy wolniej. 

Żyjemy w powierzchownych czasach. W dobrym tonie jest być ubranym w markowe ciuchy czy mieć sylwetkę modela/modelki. To widać gołym okiem. Na siłowniach w styczniu widać masy ludzi realizujących swoje noworoczne postanowienia. Dziś usłyszałem o innym postanowieniu… na siłownię chodzi się teraz realizować „projekt plaża” – aby dobrze wyglądać na plaży – bez koszulki czy w bikini. 

Starożytni filozofowie mieli rację, że należy rozwijać się harmonijnie – ciało i umysł. Ostatnio na 365*1% sporo jest o treningach więc dziś o ostrzeniu umysłu. Po studiach na jakiś wakacjach wpadła mi w ręce książka Harlana Cobena (nie pamiętam już tytułu bo sporo ich przeczytałem od czasu tych wakacji). Usiadłem do niej rano … i moja ówczesna partnerka miała spore wyzwanie aby odciągnąć mnie od niej do posiłku czy innych aktywności. Nie odpuściłem, póki nie skończyłem. 

Skoro jestem w stanie znaleźć czas na siłownie, na ugotowanie posiłków aby utrzymać swoje ciało w jakiś tam normach to również i o umysł można zadbać. Właściwie w każdym pomieszczeniu w moim domu jest coś do czytania – od gazet do czytania przy porannej toalecie po książki do czytania przed snem. Raz w  tygodniu robię sobie 2 godziny poświęcone tylko i wyłączeni na ostrzenie umysłu – czytam i nic mi w tym nie przeszkadza. 2 godziny w tygodniu to ponad 104 godziny rocznie – poświęcone tylko na czytanie – mocno zawyżam średnią krajową. Do tego na ipadzie czy ipponie mam zawsze coś do czytania – na wypadek jakiejś kolejki, czy chwili gdy można się tym zając. Nie przepadam za czytaniem na ipadzie, ale jak książka wciąga to czytnik nie jest istotny. Jakiś czas temu odkryłem kolejną cudowną rzecz – audiobooki. Zamiast słuchać w drodze do pracy wiadomości czy muzyki włączam książkę. Tak sobie przypomniałem ostatnio „Dżumę” Alberta Camus. Audiobooki są dobre do słuchania książek, której już się kiedyś czytało – mogę przerwać w dowolnym momencie i wrócić do tego. Pewne książki zbyt mocno trzymają w napięciu aby ich słuchać. Zwłaszcza jadąc autem – może to grozić wypadkiem ;) średnio godzinę dziennie spędzam w aucie-  to extra godzina na czytanie / słuchanie. Wspominałem o siłowni… moje treningi przeważnie kończy 30 minutowa sesja cardio. Ktoś umieścił w orbitrekach czy na bieżniach monitory z TV… czasem na szczęście mają też podkładki na książki. O ile przy ćwiczeniach słucham energetycznej muzyki to do Cario dobra książka nie jest zła.

Szkoda, że czytanie książek nie jest takie trendy jak bycie „fit” – wystarczy spojrzeć ile jest fanpage`y o motywacji do treningów czy popularyzujących zdrowy tryb życia a jak niewiele o czytaniu.  Ja mam swoje 2 godziny w tygodniu tylko na czytanie a dodatkowo planuje się wybrać na kurs szybkiego czytania aby czytać więcej i szybciej. Jeśli nie zachęciłem Ciebie czytelniku do czytania może zrobi to nasz były premier Józef Oleksy

„Teraz ze mną na solo nie wygrasz. Ja bardzo dużo czytam, odświeżam umysł i kurwa będę jak brzytwa.”

sobota, 2 lutego 2013

Fall seven times... get up eight

Jest taka kapela jak Lifehouse. Całkiem przyjemne pop-rockowe granie. Jedną z płyt nazwali „Stanley Climbfall” – w którymś z wywiadów z nimi przeczytałem, że chodziło im o naturalny cykl Stand-Climb-Fall. Jako dziewiętnastolatek jeszcze niewiele o tym wiedziałem. Stać (wytrzymać), wspiąć się i upaść. i  tak w kółko. Niezły bezsens. Jedenaście lat później bogatszy o wiele doświadczeń i kilkadziesiąt siwych włosów na głowie widzę że coś w tym jest. Dziś zgodnie z zapowiedzią z fejsa będzie o ostatnim (a może pierwszym) etapie. O upadaniu.


To jedna z moich ulubionych scen z Batman Begins http://www.youtube.com/watch?v=kTWjtnKv4vE.

Chcę wierzyć w to, że będę potrafił być takim rodzicem, który umie przygotować dziecko na trudy życia i wyciągać z tego nauczki.

Upadek – czym może być ? Brzmi trochę patetycznie – no cóż – ja lubię patos w dobrym stylu (cała Nolanowska trylogia o Mrocznym Rycerzu taka jest) i duże słowa. Upadek – to może być utrata pracy, niewypał biznesowy, kiepski związek, zawiedzenie się na kimś lecz również nieco prozaiczne rzeczy. Ja np. dużym wysiłkiem i zaangażowaniem osiągnąłem jakiś czas temu dobrą formę i kondycję fizyczną a potem się z pewnych względów zapuściłem i wskaźnik „Body Fat %” wrócił do złych poziomów (no może nie złych, ale w górne granice normy;). Wkurzyłem się na siebie i teraz znowu muszę, wróć, chcę się zaangażować i odzyskać formę.

Każdy upadek boli – mniej lub bardziej ale boli. Wierze w „krew, pot i łzy” i warto do tego się przyzwyczajać od małego (dzieci nie planuje wychowywać w duchu „This is Sparta” ;))  

No dobra – upadamy i co dalej? Krok pierwszy – ból. Trzeba go poczuć. Nie zagłuszać, nie spychać tylko poczuć i zapamiętać. Jedno z zaleceń terapii Gestalt brzmi „Poddawaj się nieprzyjemności i bólowi dokładnie tak samo jak przyjemności. Nie ograniczaj swojej świadomości”. Prawda jest taka że jeżeli chcemy czegoś uniknąć w przyszłości musimy wiedzieć dlaczego ? Bo to boli. Nie wierzyłem kiedyś mamie w to, że trzeba myć zęby – to takie nudne przecież jest. Ale wolę nudę niż ból borowania.

Ok. uświadomiłem sobie, ze mnie zabolało. Teraz ta najtrudniejsza część – trzeba postanowić co z tym fantem zrobić. Czy w ogóle robić… bo jest przecież ciężko i niekomfortowo – tak mnie boli, że nie chcę nic robić. Bo jak coś zacznę robić to może się przecież znowu nie udać – czyż nie ? Jasne, że tak. Stand,Climb,Fall,Stand,Climb,Fall…

Kiedyś miałem kiepskie wyniki sprzedażowe i byłem mega zniechęcony do tego co i jak robiłem (albo czego nie robiłem). W trakcie cotygodniowej zjebki od szefa usłyszałem z jego ust coś bardzo mądrego i trafnie mnie wtedy określającego:

„Ty jesteś jak dziecko co się przewróciło przy zabawie i rozwaliło sobie kolano. Tylko zamiast coś naprawić czy zakleić plastrem i pozwolić się zagoić Ty dłubiesz w nim i rozdrapujesz… a  to Ci kurwa nie pomaga !”

Dobrze jest mieć kogoś obok siebie, kto da nam impuls do działania. Mnie powyższy kopniak w tyłek od szefa wytrącił z letargu i zacząłem działać - zmieniać się.

Z postanowieniami jest ten problem, że czasem ciężko w nich wytrwać. Zacząłem coś robić ale czy skończę czy wytrwam ? Tutaj pomagają emocje. Pamiętam jak się dobrze czułem gdy byłem szczuplejszy. Pisałem kiedyś o emocjach – dobrych i złych. Mógłbym mieć żal do siebie, że zmarnowałem efekty trzech miesięcy ciężkiej pracy. Tylko, że żal rozleniwia – nie mobilizuje do działania. Wkurzyłem się na siebie i to wkurzenie dodaje mi sił i motywacji. Na tyle, na ile potrafię zarządzam swoimi emocjami aby mnie wspierały w moim działaniu.

Nauczka – z każdego upadku warto ją wyciągnąć. Wiem już dlaczego drugim razem nie odpuszczę ćwiczeń – by się nie czuć tak jak niedawno – by uniknąć tego bólu i złych, demobilizujących emocji. W ciągu trzydziestu lat życia upadłem wiele razy. Z perspektywy czasu jak większość z tych upadków nazywam lekcjami – mniej lub bardziej kosztownymi ale lekcjami. „Never a failure – always a lesson” – dokładnie tak.

Nie jest sztuką przeżyć życie mając wszystko podane na tacy albo nie robiąc nic. Patrzymy często na kogoś i myślimy – ten gość to musi mieć klawe życie. Idzie do pracy na kilka godzin i ma z tego XX tysięcy złotych miesięcznie. Pięknie, łatwo i przyjemnie. To, czego nie widać to ile razy trzeba było się pomylić, coś spieprzyć i wyciągnąć wnioski aby znaleźć się w miejscu, w którym się jest. Samuel Beckett napisał kiedyś „Ever tried. Ever failed. No matter. Try again. Fail again. Fail Better”. Święta racja !

Upadki, porażki są niezbędne aby się rozwijać. Nie można tylko przestać próbować. Próbować ćwiczyć, być lepszym biznesmenem, mieć lepszy związek, być szczęśliwym etc. Dla mnie miarą człowieka jest to ile razy coś mu nie wyszło a dalej próbuje. To pokazuje hart ducha i determinacje. W naszej kulturze "sukcesu" chwalimy się swoimi osiągnięciami sukcesami. Porażka jest czymś wsydliwym. Dwóch kumpli przy piwie raczej będzie się przechwalało kto jest większym samcem alfa i kto ma większe jądra niż tym co im nie wyszło. A taki choćby Rocky Balboa ? Prawie każdy film o nim zaczyna się od jakiejś "porażki" a potem widzimy jak w pocie czoła haruje, trenuje i na końcu wygrywa. Nie ma co się wstydzić swoich upadków. W pełni słodycz sukcesu można docenić tylko gdy zna się gorycz porażki.

„Why do we fall master Bruce ? So we can learn how to pick ourselves up”…  jeszcze nie raz coś schrzanię w swoim życiu – jestem tego pewien. Zaprzyjaźniłem się nawet w pewien sposób z fazą „fall” bo po niej następuje ekscytująca „climb”. A skąd wziąć siły do tej wspinaczki – to już temat na zupełnie inny wpis…