poniedziałek, 23 marca 2015

RWD - czyli Ratuj Własną Dupę

Przeczytałem kiedyś książkę "Mężczyźni kochają zołzy". W myśl zasady "znaj swojego wroga" :P
Z mojego punktu widzenia była ona pełna bullshitu dla niepewnych siebie kobiet, ale jedna rzecz utkwiła mi w pamięci (może mam babską płeć mózgu). Szło to mniej więcej tak:

"Pamiętaj, że przed "dwa" zawsze jest "jeden". Nie jestem w stanie przytoczyć cytatu, ale jakoś tak to szło. Nas facetów też się to tyczy. Tata mi powiedział kiedyś, że w życiu przychodzą takie momenty, gdy trzeba zastosować zasadę RWD czyli "Ratuj Własną Dupę". To brzmi cholernie egoistycznie, czyż nie? To takie niepopularne - zadbaj o siebie. Heh... a jak mam zadbać o kogoś innego, jeśli nie umiem zadbać o siebie samego?

Pamiętacie te poradniki "związkowe" - "nie wymagaj aby ktoś Cię pokochał, póki nie pokochasz siebie sama" i inne rzeczy w ten deseń. Coś w tym jest. Tak, jak nie pomożesz komuś w materii, w której sam nie masz doświadczenia. Trzeba znać dany stan, być w danej (albo bardzo podobnej) sytuacji, aby móc się sensownie wypowiedzieć i zachować. I tak, jak zbawianie świata należy zacząć od siebie tak i pomoc innym należy zacząć z dokładnie tego samego miejsca. Czasem ilość syfu, który wrzucają na nas (niekoniecznie świadomie) nasi bliscy (rodzina, przyjaciele, partnerka) jest na tyle przytłaczająca, że trzeba zastosować strategię RWD i wrócić do swojego stanu równowagi. Eh... straciłem wątek ... Po prostu zastanów się, czy dana sytuacja jest dobra dla Ciebie. Czy jest w niej sprzężenie zwrotne (pisałem kiedyś o tym). Czy nie jest tak, że po długim okresie dawania z siebie następuje moment, w którym Tobie powinien w końcu ktoś dać coś z siebie. Moment, w którym musisz zadbać o siebie samego. Czytam sobie to, co napisałem i dochodzę do wniosku, że to strasznie egoistyczne jest ...ale czasem trzeba być egoistą by mieć siły być altruistą.

środa, 4 marca 2015

Poke The Comfort Zone

Ten tekst przeleżał u mnie na dysku prawie 2 lata i teraz mi się przypomniał, więc leci:

Wygodny fotel, osiemnastoletnia whisky w szklance, w głośnikach leci Gojira (płyta „L'Enfant Sauvage”). Czuje się co najmniej komfortowo.

Właśnie wróciłem z konferencji/eventu/show/spektaklu/forum idei * (wybierz sobie, która nazwa Ci najlepiej pasuje) TEDxWarsaw2013 i powinienem robić jakieś tabelki na jutrzejsze zebranie z dyrektorami w pracy … ale co tam… mam flow/

Hasłem przewodnim tegorocznej edycji było „Poke the Comfort Zone”. Można to dosyć nieudolnie przetłumaczyć „Szturchnij swoją strefę komfortu”. O niej dziś będzie.

Cofnijmy się do drugiej połowy 2009 roku. Scenka dzieje się w pewnej firmie doradztwa finansowego.

Aktorzy – prezes firmy, mój bezpośredni przełożony, i trzech młodszych managerów – w tym ja. Dostaję cotygodniowy „OPR” nie pamiętam już za co. Prezes się mnie pyta

- czemu nie robisz XXX (nie pamiętam o co dokładnie chodziło – albo o zamykanie sprzedaży na pierwszym spotkaniu albo o branie rekomendacji… a może o jedno i drugie).

- bo to wymagałoby przeze mnie wyjścia z mojej strefy komfortu – odpowiedziałem.

Zapadła krępująca cisza. Wiecie – taka z kategorii „aż sąsiad za ścianą przestał przeżuwać kotleta i czeka w napięciu na rozwój wydarzeń”.

Moi współpracownicy ryknęli śmiechem. No i do końca mojej pracy w tej firmie mieli ze mnie używanie … czy „nie naruszają mojej strefy komfortu”. Albo mówili wprost i dostanie – wyjdź ze swojej strefy komfortu.

Sounds familiar ? Tobie też to ktoś pewnie sugerował, mówił, wykrzyczał. Ba – sam czasem mówię to ludziom, na których mi zależy (BTW – szacuneczek dla mojej „sister”, która ostatnio zrobiła duży krok poza swoją „strefę komfortu).

No ale czemu mówi się wyjdź poza ? Wpisz w google „strefa komfortu”. Najczęstsze czasowniki to „wyjdź”, „opuść”, „rozerwij”

 Ja widzę ten proces nieco inaczej. Nazywam go „poszerzaniem”.

Kwiecień 2010 roku. Jestem pierwszy raz na spotkaniu BNI. Trzeba wstać, przedstawić się i zareklamować w przeciągu 30 sekund gronu około 30 innych osób, w tym 4 moich konkurentów. Wstaję. Moje dłonie naśladują sejsmograf podczas trzęsienia ziemi na uskoku San Andreas. W buzi Sahara, a gardło ściśnięte niewidzialnym imadłem. Przecież ja nienawidzę się wyróżniać i przemawiać publicznie. Ta sytuacja była, parafrazując klasyka, zajebiście daleko od mojej strefy komfortu. Niemniej przystąpiłem do BNI. Swego czasu miałem ponoć najlepsze prezentacje 60 sekundowe (członkowie mają 2 x więcej czasu), a z czasem sam zacząłem prowadzić te spotkania. Kiedyś nie byłem w stanie wyobrazić sobie przemawiania publicznie przez 60 sekund. Teraz, co tydzień robię to przez prawie 1,5h. Co więcej… lubię to. A sądząc po niskiej liczbie uczestników, którzy przysypiają lub zajmują się grą w sapera – idzie mi to co najmniej dobrze.

Rzecz kiedyś niewyobrażalna (leżąca poza strefą komfortu) stała się naturalna. Gdybym przez ostatnie 3 lata przebywał poza strefą komfortu musiałbym jechać na jointach, Prozacu zapijanym whisky i byłbym idealnym Klientem przemysłu farmakologicznego i świrologicznego. Ot moja strefa komfortu się poszerzyła. Na początku było … dziwnie. To trochę tak jak kupujesz nowe buty. Na początku uwierają. Z czasem się „rozchodzą”. Wydaje mi się, że cała sztuka to wiedzieć które buty do Ciebie pasują. Jeśli po 3 tygodniach dalej masz odciski to warto je sobie odpuścić. Niemniej jeśli po 1 dniu uwierają … to za wcześnie by odpuszczać. Warto mieć przy sobie „stylistę”, który powie – jest Ci w nich naprawdę świetnie – pochodź w nich jeszcze chwilę a zobaczysz. Ha … właśnie mi się przypomniało jak mnie Jarek namówił na Mokasyny. Powiedział – „zobaczysz – to będą Twoje ulubione buty”. Uśmiechnąłem się do niego z politowaniem, ale zaufałem mu i poszedłem do kasy i je kupiłem. Po tygodniu przyznałem mu rację. I to są moje ulubione buty. Koniec dygresji. Co chcę powiedzieć.

Mało kto idzie na wyprawę w nieznane sam. Nawet gość, który dziś opowiadał o wyprawie kajakiem w dół Wisły miał „zaplecze” swojego teamu. Ja w BNI mam takie zaplecze życzliwych ludzi. Wielu takich, którzy też niekoniecznie lubili występować publicznie i zagadywać obcych ludzi. Wszystko jest kwestią odpowiedniej osoby.

Nie umiem śpiewać. Wiem o tym ja, siostra zakonna z chóru kościelnego w którym kiedyś śpiewałem (albo to był czysty przypadek, że zawsze stałem daleko od mikrofonu) i kilkoro moich przyjaciół. Gdybym miał dziś wyjść na scenę przed tłum ludzi i coś zaśpiewać. Pewnie spaliłbym się ze wstydu (pomijam kontekst karaoke, gdzie jest alkohol i większe przyzwolenie na tego typu „wypadki”).

Druga sesja TEDxWarsaw 2013 rozpoczęła się od wystąpienia chóru pod kierownictwem Zofii Borkowskiej.  Potem poproszono nas o zaśpiewanie „Panie Janie…”. Niby proste zadanie ale nie każdy zaśpiewał (ja na początku też nieśmiało dukałem). Potem całe audytorium usłyszało od Zofii „gdy jesteś w chórze i śpiewasz – pokazujesz kawałek siebie samego – niedoskonałego. I liczysz, że osoba obok Ciebie zrobi to samo”.

W sierpniu zeszłego roku poznałem kogoś, z kim świetnie mi się rozmawiało i spędzało czas. Sporo razem jeździliśmy i słuchaliśmy muzyki. Nie pamiętam w którym momencie oboje zaczęliśmy śpiewać to, co akurat leciało z ipoda. Żadne z nas nie umie śpiewać. No może ona mniej nie umie niż ja. W tym momencie nie miało to znaczenia. Fakt, że śpiewamy razem był ważniejszy od naszych umiejętności wokalnych. Dziś mogę swój nastrój poznać m.in. po tym czy śpiewam w domu lub w drodze do pracy. A ku mojemu zaskoczeniu – śpiewam coraz częściej. Raz na światłach stałem i darłem się na całe gardło z Davem Grohlem „Everlong” (http://www.youtube.com/watch?v=eBG7P-K-r1Y). Obok mnie zatrzymał się ford transit policyjny. Było to lato więc dach w aucie miałem złożony a oni mieli otwarte szyby. Gdy spostrzegłem policję zobaczyłem na ich minach uśmiech. Odwzajemniłem się tym samym i ruszyłem przed siebie… na szczęście nie wlepili mandatu ;)

Dobra – późno jest a ja odbiegam od tematu w kolejne dygresje. Granic strefy komfortu nie się przekracza. Je się poszerza. Tu nie ma co „rozbijać” – jest co rozciągać – niczym granicę z gumy. Jeden z dzisiejszych mówców na TEDx nazwał strefę komfortu „self created mental barriers”. Zgadzam się z tym. To my sami je sobie ustawiamy. Jeśli ja ustawiłem granicę to ja i tylko ja mogę ją zmienić. Nikt mi nie może kazać wyjść poza, ale z czyjąś życzliwością i wsparciem mogę ją „poszerzyć” i „przesunąć”. Kwestia doświadczeń i odpowiednich ludzi obok siebie. Ludzi, którzy też odważą się „zaśpiewać” i pokazać się ze swoimi niedoskonałościami (to jest miejsce w tej notce gdzie pada oczywista oczywistość… każdy ma jakieś niedoskonałości)

Czy można ją rozciągać w nieskończoność i we wszystkie strony ? Na pewno nie. Mając dużą świadomość siebie wiem co jest moją mocną a co słabą stroną. Nie ma sensu abym ją rozszerzał za mocno w kierunkach, które nie są moimi najmocniejszymi stronami. A skąd wiedzieć gdzie są moje (i Twoje) mocne a gdzie słabe strony… to już temat na inny wpis.

Czas spać… aaa… Zofia Borkowska powiedziała jeszcze jedną rzecz – struny głosowe to mięśnie. I tak jak wszystkie inne – możemy je ćwiczyć i wzmacniać.  Pewnie jest gdzieś w naszych umysłach/duszach mięsień odpowiedzialny za rozciąganie strefy komfortu. Dam mu się więc teraz zregenerować a od jutra – no cóż – pewnie śpiewając moje ulubione piosenki przywitam nowy dzień. Kolejny dzień poszerzania strefy komfortu. Pamiętaj – 1% to niewiele – ale 1% dzień w dzień – to ogrom.